środa, 31 sierpnia 2011

way back home

Chodzą mi po głowie różne, dziwne myśli ostatnio i strasznie się ich boję. Nawet próbowałam się nimi podzielić z moimi silnymi i bardzo wspierającymi ramionami, ale moja buzia została zamknięta na amen słowami: „kochanie, muszę spadać… pa”.
Mieliście tak kiedyś? Chcesz coś powiedzieć, coś dla ciebie bardzo ważnego, znaczącego, podzielić się zwykłą refleksją. Dlatego może lepiej takie rzeczy napisać, niż mówić. Pewne słowa nabierają innego znaczenia, nie wiem czy to z wiekiem, czy odczuwam jeszcze skutki przeżyć z zeszłego roku, a może po prostu starzejąc się, stajemy się bardziej wrażliwi.

Gdy uda mi się wyjść z pracy punktualnie, trafię na serial – Ostry dyżur – zawsze mnie wzruszy, praktycznie każdy odcinek bez wyjątku, o tym, że ludzie kogoś tracą albo właśnie uda im się kogoś uratować, a sama myśl o stracie jest okrutna. Natomiast wieczorem, aby nie oglądać durnych programów, czy horrorów włączę kolejny odcinek Ali McBeal, we wczorajszym odcinku Bili (jej ukochany w wieku może 30 lat) umarł na raka mózgu. Najokrutniejsza z możliwych śmierci, to taka niesprawiedliwa, nagła… Mimo tego, że już leżałam w łóżku i to tak, że jedynie słuchałam dialogów, a nie oglądałam popłakałam się na tyle mocno, że pobiegłam po ręcznik papierowy. Dlaczego mnie to przygnębia – zaczęłam się zastanawiać. Czy to rzeczywiście jest zbyt wielka wrażliwość na cierpienie innych?

Myślałam o tym dość długo i znalazłam odpowiedź – tak mi się wydaje – i to właśnie ze względu na tą odpowiedź, która od jakiegoś czasu siedzi tam głęboko, pragnę to wszystko rzucić, wyjechać i być tylko tam, gdzie czuję się bezpieczna, gdzie nawet nie drgnę o 3 w nocy, gdy ktoś dobija się do mojego domofonu.

Po raz pierwszy w życiu czuję coś… nie umiem tego wyrazić, macie tak czasem?

Tak, ufacie komuś bezgranicznie, macie świadomość tego, że was kocha, że nawet o 3 w nocy wsiądzie do pociągu i przyjedzie, aby przytulić, powiedzieć, że kocha i że już wszystko będzie dobrze. A gdy tylko masz jakiś nawet najmniejszy problem, wysłucha i znajdzie 1000 rozwiązań, wspiera i twierdzi, że nigdy cię nie opuści. Znacie kogoś takiego? Poczucie bezpieczeństwa, jakie daje nie pozwala nawet bać się wielkiego pająka. Ale gdy przychodzi piątkowe popołudnie…. The way back home is always long
But if you're close to me I'm holding on.

Daję radę, ale tylko z jednego powodu, bo on tu jest, bo jest blisko i czuję jak mnie kocha – każdego dnia.

Jednak, co w momencie, gdy osoba ta odejdzie, nieoczekiwanie, nie rozstanie się z Tobą – bo to by chyba najmniej bolało, ale kochając tak mocno i na zawsze… to zawsze może nadejść.


Niestety pod tym względem znam swoje życie i jestem pesymistką, bo wiem, że gdy coś jest w nim pięknego, to zaraz wszystko inne, lub nawet to piękne się wali. Wiem, że po opublikowaniu post-a, albo dostanę telefon albo, chociaż SMS-a, że mogę pozwolić sobie czuć się bezpieczną, ponieważ On nigdy nie odejdzie. Tylko nie tego się boję, boję się, że coś, na co nie będziemy mieli absolutnie wpływu, coś wielkiego i strasznego oraz coś, czego nie uda mi się przezwyciężyć zabierze mi Go i już nigdy nie odda. Dlatego może czasem chciałam moje życie przyspieszyć, aby zdążyć, uciec przed burzą, aby założyć rodzinę, wrócić do Poznania i budzić się każdego ranka przy jego boku, czekając na katastrofę. Chyba powinnam się leczyć. Tak czy siak na nią czekam, ale jeśli nadejdzie za szybko. Dlaczego moje przekonanie, że nie dożyjemy 70 rocznicy ślubu jest tak ogromne? Dlaczego?

piątek, 26 sierpnia 2011

spoko

Ten post nie miał być wcale o tym, o czym będzie.

Dziś jest strasznie gorąco, jest piątek i mimo godziny 18 ja wciąż tu jestem - aż sama się sobie dziwię. Pierwszy weekend od 6 stycznia tego roku, który spędzam samotnie w Świnoujściu - czy to nie jest okropne. Do tego nie wiem ... niczego już sama nie wiem i tracę siły, resztkami energii przetrzymuję kolejny tydzień tutaj. Może za dużo myślę i za często się wzruszam. Pomagam innym, ale sama przy tym wszystkim nie mogę pomóc sobie.

Ostatni weekend był ... nieokreślony, a może po prostu był niesamowity. Spędziłam magiczne chwile, w życiu nie myślałam, że kiedykolwiek znajdę się w tym cudownym miejscu. Mój stan uczuć z tego weekendu opisać może tylko to zdjęcie.

Czyli słońce, radość, ukochany mężczyzna, czyli nic innego jak jedno wielkie szczęście.
Takie dni jednak mijają za szybko, wracamy do codziennej szarej rzeczywistości i praktycznie żyjemy, jakby tamte chwile nie istniały, czekamy jedynie na kolejne dni pełne romantyzmu. A życie codzienne? dlaczego nie może być takie piękne, dlaczego ludzie wymyślają sobie problemy, albo nie udaje im się ich pokonać, a marzeń spełnić? Nigdy chyba nie odpowiem na to pytanie, sama mam problem z rzeczywistością - tak naprawdę.
Nie wiem czy nic mi nie jest, nie wiem ile jeszcze lat będę żyła i czy spotka mnie to o czym marzę. Na dobrą sprawę wiem, że nikt tego nie wie. Ale ta nieświadomość i bojaźń sprawia, że nie czuję się pewna tego co mam, a małe rzeczy sprawiają ogromną radość. Sądzę, że to właśnie dlatego, gdy w poprzednią sobotę, zobaczyłam na trasie nazwę: "Małe Swornegacie" myślałam, że wyskoczę ze szczęścia z samochodu, nie ważne było to, że wieje wiatr i są ogromne fale, a kajaki są strasznie ciężkie. Szczęście jakie wtedy opanowało mnie całą pozostało do końca wyjazdu, siła, energia i przekonanie, że nie tylko ja o tym pamiętam, że nie tylko dla mnie wspomnienia zdarzeń mających miejsce 7 lat temu jest istotne i będzie trwało wiecznie.

Dlatego może nie będzie tak źle, skoro dwoje ludzi pamięta to samo i te zdarzenia dla nich miały tak samo ważne (z punktu widzenia dzisiejszych relacji) znaczenie, to może coś z tego będzie.
Chciałabym, ale się boję, bo znam siebie już ponad 25lat i dobrze wiem, że nie może być za dobrze. Bo gdy staję się szcześliwa dopada mnie pech, który to szczęście rujnuje... czy warto w takim razie cokolwiek budować?