sobota, 30 października 2010

Rozpacz – największy grzech przeciwko nadziei…

Te słowa usłyszałam na kazaniu, które było prowadzone przez nowego proboszcza parafii w Odrowążu. Odrowąż jest to mój azyl, miejsce, w którym czas staje w miejscu, a człowiek staje się wolny od codzienności. To było 14 sierpnia, kiedy rozpoczęłam swoją przeprowadzkę do Poznania. Oczywiście był piękny weekend, a moje myśli nie zadręczały mojej głowy, unosiły się tylko lekko, ponad, aby nie dopuścić do władzy. W momencie, kiedy usłyszałam te słowa, obiecałam sobie jedno: nie będę rozpaczać, nie będę płakać, nie będzie mi żal. Tylko niestety każdy z nas wie, że to wszystko nie jest takie proste. Od tamtego dnia miałam dokładnie tydzień na spakowanie reszty i powrót do Poznania i przysięgam, to był najgorszy tydzień w moim życiu. Musiałam rozstać się ze wszystkim, co mnie otaczało przez poprzednie 2 lata, to nie jest proste, zamknąć za sobą rozdział, tak wielki rozdział w życiu i nie uronić ani jednej łzy, ale słowa księdza cały czas wirowały w mojej głowie i wiedziałam, że się nie poddam. Cały tydzień przepłakałam, ostatniej nocy praktycznie nie spałam. Jednak to nie była rozpacz, to było obwinianie samej siebie, że wykazałam się swoistą słabością, że nie chciałam walczyć, że się poddałam, i że zraniłam tyle osób. Nie myśląc o swoich odczuciach wsiadłam w samochód i odjechałam. To był ostatni dzień, w którym płakałam. Dzisiaj mamy sobotę 30 października, moja wszechogarniająca nadzieja dała mi siłę, aby wytrzymać tak długo. Jednak wczoraj wieczorem przegrałam z samą sobą i wiecie, co? Jest mi lepiej, kamień spadł mi z serca.
A co się stało tak naprawdę, ten dzień był wyjątkowo długi i niefortunny, jeśli chodzi o prace, które miałam w planie do wykonania: pranie, sprzątanie. To nie jest kwestią tego, czy to lubię, czy też nie, ale tego gdzie wtedy znajdują się moje myśli i co wypełnia mi głowę. Bo jeśli nawet oglądam film, myślę o fabule, jeśli robię zakupy, myślę o tym, jak szybko uciec z marketu, a jak śpię, to śnię. Także, kiedy sprzątam i nie spieszy mi się nigdzie, do mojej głowy nadlatują myśli, uczucia i słowa, które chciałabym wypowiedzieć, chociaż nigdy nie byłabym na tyle odważna, aby to zrobić. Sceny, które nigdy nie powstaną… jedynie uczucia. Z nimi jest najgorzej, kiedyś myślałam o tym, że fajnie byłby przestać czuć – jednak nie przestałabym czuć tylko tego złego, ale dobroci też bym nie zaznała. Moje sprzątanie było wtedy zdecydowanie bardziej efektywne, kiedy to właśnie doszłam do wniosku, że jestem zła. Zła na siebie, na świat, na osobę, którą ja sama zostawiłam. To przecież nie była moja wina, poczułam się oszukana, dopiero po jakimś czasie dochodzą do nas myśli i słowa, wypowiedziane kiedyś – układają się jak puzzle w jedną całość zwaną rzeczywistością. A słowa: „Kocham”, były tylko pustymi słowami.
Udało, mi się skończyć sprzątanie, ugotowałam obiad, dla siebie i siostry i czekałam na nią. Czekałam, aż przyjdzie, gdy jej nie było – zadzwoniłam, a ona po prostu źle się poczuła i zasnęła. Przegapiła mój obiad. Rzuciłam słuchawką, myślałam, że rzucę jeszcze czymś więcej. Opanowałam się z trudem, do mojej głowy doszła rozpacz, tak długo tłumiona, przez nadzieję. Tu nie chodzi o obiad, ani o siostrę, ani o to, że jestem sama w domu. Tylko o to, że przez ostatnie 2 lata, tak wyglądał każdy dzień. A ja nie liczyłam się dla nikogo…
Usiadłam na kanapie i płakałam i dawno sama siebie nie widziałam w takim stanie, – bo to nie był płacz to była właśnie rozpacz – zgrzeszyłam, przeciwko mojemu lepszemu życiu, przeciwko nadziei, ale każdy musi to przepłakać. Jedyne, czego pragnęłam to, aby ktoś przyszedł mi mnie przytulił i przytrzymał tak mocno…, ale byłam sama. Nagle, nieoczekiwanie zadzwonił telefon: „…będę za 10 minut”. Odłożyłam słuchawkę i zapłakałam jeszcze mocniej. I przyszły silne ramiona nadziei i pogrzebały moją rozpacz – liczę na to, że na zawsze…
Nie ważne, z kim się rozstajemy, czy to ktoś umiera, czy chociażby wyjeżdża na długo, a może po prostu odchodzi od nas. Zawsze musimy swoje wypłakać, musimy to przeboleć inaczej nigdy nie staniemy się silni.
Na sam koniec piosenka, która nie pozwoliła mi zasnąć, i która brzmiała w mojej głowie jak tylko się obudziłam rano. Niech każdy sam ją sobie posłucha jak będzie miał taka ochotę. Happysad, „A miało być tak pięknie”.

poniedziałek, 25 października 2010

Pogrzeb

W pociągu znowu nie ma prądu, kontaktów na każdym kroku kilka, ale jak już ktoś chciałby skorzystać, to nie ma szans – niestety. Pogoda w Dębicy w ten weekend była bardzo ładna, świeciło słońce i było ciepło, nawet bardzo. Przygotowana na przymrozek, opatulona grubym szalem wyszłam dziś rano o 7: 30 na zajęcia, ku mojemu zdziwieniu musiałam zdjąć rękawiczki, a ten, kto mnie zna wie, że jeśli tylko na zewnątrz jest chłodniej ja ubieram szalik i rękawiczki. Tak mi chyba zostało od dziecka, mogłabym chodzić nawet w krótkich spodenkach, i bez podkoszulki, ale rękawiczki, skarpetki i szalik musiały być.
Godzina 21: 00 kolejny weekend za mną, ciężki weekend, bo 18h spędzonych w pociągu i 14 h na uczelni przecież ta arytmetyka nie ma sensu, w najmniejszym nawet stopniu, spłaszczanie tyłka w pociągu również wymiernie wpływa na moje poniedziałkowe samopoczucie, bo wszystko muszę odpracować na siłowni, a tłok w tym właśnie środku lokomocji jest za każdym razem większy, nie usiadłam do tej pory nawet na chwilę. Całe szczęście na korytarzu nie jest, ani gorąco, ani zimno, czasem tylko ktoś wyjdzie, aby zapalić i wtedy otwiera okno, brrrr… no i śmierdzi, mówiłam wam jak mi to przeszkadza? Tak właśnie! dym papierosów, ten smród przenikający i osoby, które siedzą w danej chwili blisko mnie tuż po skończonym papierosie, doprowadza mnie to do szału, mogłabym się z łatwością udławić. Jednak jest na to sposób, zapalić samemu. Nie mówię, że to propaguję, albo palę, czy zamierzam palić – nigdy w życiu. Jestem jedną z tej części ludzkości, która nie widzi w tym nic fajnego. Ale tak właśnie sobie myślę, że jeśli nie możesz wytrzymać w grupie społecznej, która pod danym względem różni się od ciebie (w tym przypadku pali) to jedyne, co powinno się zrobić, to właśnie również zapalić, czyli dostosować się do zachowania ogółu. Nie jest to powód do dumy, że w danej chwili właśnie ulega się tłumowi, patrzy się na innych, ale jeśli masz potem np. przytulić się do takiej osoby, albo chociażby cmoknąć ją na pożegnanie w policzek, podczas normalnych koleżeńskich stosunków to chyba lepiej nie robić tego z obrzydzeniem. Tak samo jest z alkoholem, jeśli facet wychodzi na piwo z kumplami i wraca – śmierdzi, to żadne odkrycie, ale kobiety to strasznie denerwuje, nie chcą, aby ktoś chuchał im w twarz takim odorem, jednak, gdy facet pójdzie z kobietą na piwo, albo ona nawet wypije sobie z koleżankami, a on z kumplami to wszystko okej. Nic się nie stało, nikt nie czuje zapachu, można się przytulać, całować i nikomu nic nie przeszkadza. Ale czy to jest odpowiednie wyjście z sytuacji? Niestety nie odpowiem na to pytanie, musicie odpowiedzieć sobie sami według waszego sumienia i uznania.
O 3 nad ranem będę w Poznaniu, coś mi to przypomina, bo gdy po raz pierwszy jechałam właśnie tym pociągiem, było lato, było ciepło i jechałam zupełnie z innymi myślami niż teraz. To jest długa historia, ale chętnie się nią podzielę. To było dokładnie miesiąc przed decyzją o powrocie do Poznania. Jechałam bardzo zmęczona, po to, aby po wyczerpującej sesji, zrelaksować się robiąc cokolwiek będę chciała w moim ukochanym mieście. Poza tym ogarniała mnie nostalgia i niepewność tego, co robię i tego, co dzieje się w mojej głowie. Kolejne dni i chwile, spędzone ze znajomymi, przyjaciółkami i rodziną były jak głos wewnętrzny, który krzyczał, aż wyrywał się z mojej piersi, czułam się jak opętana przez diabła, wyczerpana, i zapatrzona w wielkie nic. A ten weekend dał mi nadzieję, nie mogę powiedzieć, dlaczego, nie mogę powiedzieć, przez kogo, bo nawet sama nie umiałabym tego sprecyzować. Cały weekend poświęciłam dogłębnym i kluczowym dla mojej przyszłości sprawom – to dobrze, ale gdy parę dni później wracałam sama nie wiedziałam, czy tego chcę. Najbliższe wtedy mi osoby (w drodze już powrotnej) wbiły mi nóż w plecy, swoim brakiem zainteresowania, miłości i egoizmem. I tak naprawdę ten powrót, ta obojętność, a mój wielki ból. Ból tak ogromny, nie pozwalał skupić się nawet na prowadzeniu samochodu. Rozdarcie i krew i ból i łzy i rozpacz i brak sił i niemoc i perspektywa końca. Niestety mam takie nieodparte wrażenie, że ilekroć będę wracać tym samym pociągiem, o 3 nad ranem w Poznaniu, będę wspominać lipcowy weekend 2010, który całe szczęście nie przysporzył mi samych cierpień, a może jednak tylko cierpień? Bo nawet te najwspanialsze godziny i popołudnia mówiły mi jak bardzo jestem nieszczęśliwa i beznadziejna w swoim postępowaniu i ile jeszcze muszę zrobić, aby to zmienić. Ale byłam odważna, szczęście zagościło w mojej duszy, a duma z podjętej decyzji mnie rozpiera. Nie mówię, że to było proste, po podjęciu tak istotnej decyzji dla całej przyszłości kolejny miesiąc był najgorszym miesiącem w moim życiu, nikomu tego nie życzę i niestety nikt nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, jedynie ten, kto sam coś takiego przeżył. Minęły prawie 4 miesiące od tamtego czasu i za każdym razem jadąc tym pociągiem będę świętować z uśmiechem na ustach mój lipcowy pogrzeb przeszłości…

niedziela, 24 października 2010

Biegnę...

Od jakiegoś czasu staram się regularnie uczęszczać na siłownię. Nie po to, aby mieć mięśnie ze stali i wyglądać jak potwór, a nie kobieta. Chociaż chęć poprawienia swojego wyglądu oczywiście istnieje, ale staje się jedynie bardzo dobrym środkiem motywującym. W czwartek pojechałam sama, smutno biega się samemu. Mimo tego, że przecież, gdy nawet biegamy obok siebie to nie rozmawiamy ze sobą, każdy myśli o czymś innym, ale sam fakt, że ktoś biegnie obok Ciebie to jak taki mały doping, mówiący „nie poddawaj się”, „jeszcze tylko kilka minut”. Daję radę, ale jak byłam sama nie było takiej motywacji, nikt mi nie „patrzył na nogi”. Biegłam sama i zastanawiałam się tylko czy może nie pobiegać krócej niż zwykle, albo zwolnić, takie myśli przebiegały dużo częściej przez głowę niż: „dam z siebie wszystko” lub „dziś pobiję swój rekord” albo „wykończę się tak, aby musieli mnie zdrapywać z podłogi”. Może nie jestem, aż tak ambitna, w każdym razie przebiegłam swoją „normę” posiedziałam chwilkę w saunie i wróciłam do domu.
Ta godzina na bieżni w ciągu dnia… ciekawa jestem, co dzieje się w głowach innych, niektórzy chodzą, inny biegają, jeszcze inni podnoszą wielkie ciężary. O czym wtedy myślą? Czy tylko o narastających mięśniach, – aby może telepatycznie wspomóc ich wzrost na partach ciała, które właśnie intensywnie pracują? A może rozwiązują swoje problemy? Opracowują strategię spotkania z klientem, albo zastanawiają się jak spędzą wieczór, czy samotnie, czy z ukochaną osobą, albo jaką bajkę opowiedzą dziś dzieciom.
Co jest w mojej głowie? O godzinie 7 w październikowy poranek jest jeszcze szaro i w oknie naprzeciw bieżni odbijają się jak w lustrze sylwetki ćwiczących. Wtedy patrzę na siebie (egoistyczne bardzo – wiem) i próbuję przeniknąć do głębi swojej własnej duszy uspokoić jej pragnienia i rozterki. Często niestety zapatrzę się w nic, w te drzewa, lub samochody pędzące – wtedy grozi to wypadkiem na bieżni, bo albo tracę równowagę, albo znikam z tego świata. I gdzie ląduję? Na mojej własnej planecie, w mojej głowie. Co w niej się dzieje? Wszystko i nic, bo sama nie wiem, czy jest to na tyle istotne, aby zawracać wam tym głowę. Ale to zależy np. od tego jak spędziłam poprzedni wieczór, czasem jak było miło, potrafię zatracić się całkowicie w tym wspomnieniu, dziękując Bogu, że mogę je kolekcjonować. A gdy mam jakieś wyjątkowe plany na nadchodzący dzień, to staram się rozplanować wszystko w najdrobniejszych szczegółach – całkowicie bez sensu, – bo na zasadzie:, „co by było gdyby”. Najczęściej jednak moja głowa wraca do przeszłości, oczy chcą płakać, usta krzyczeć z całych sił, a nogi biec z prędkością światła. Wtedy można się wykończyć, całe szczęście bieżnia jest tak skonstruowana, że nie pobiegnę szybciej niż sobie z góry ustawiłam, musiałabym zmieniać to ręcznie, jednak nigdy tego nie robię, bo wtedy wytrącam się z mojego snu… przypominam sobie chwile, lata wirują w głowie, emocje, uczucia i wszystko, co działo się tuż przed moim powrotem do Poznania. Dlatego? Dlaczego nie mogę pozwolić sobie na zapomnienie, na przemilczenie tego wszystkiego, dlaczego to ciągle wraca no i najważniejsze pytanie, dlaczego wciąż zastanawiam się, „co by było, gdybym została”. Wiem jedno, nie mogłabym tak, tam dłużej żyć, może stałabym się elektrycznym robotem. I robiła wszystko mechanicznie. A może popełniłabym błąd. Mam nadzieję, że gdy ujrzałam swoją iskierkę nadziei na szczęśliwsze życie, rzuciłam cały tamten świat i pobiegłam za nią… i mam nadzieję, że ja tez jestem taką iskierką i nie jestem tu, bo jestem tylko, dlatego, że jestem potrzebna, bo ja nie potrafię żyć nie czując się potrzebna. Mogę przy tej okazji wytłumaczyć moje dziwne zachowanie dotyczące ściskania ciał obcych chcę je zatrzymać dla siebie na dłużej chce zapamiętać ich kształt i delikatność, ich ciepło - ehhh jak sobie o tym pomyśle, pożarłabym takie ciało obce.
Wiem, że to, co robię dzieje się naprawdę, – choć trudno mi w niektóre rzeczy uwierzyć. Wiem, że jest to dobre, bo przecież sprawia, że jestem szczęśliwa, ale niepokoi mnie jedno. Moja przyszłość jakoś nie widzę siebie nigdzie za kilka lat, a nawet za kilka miesięcy, … dlatego w poniedziałkowy poranek znowu pójdę na siłownię i będę biec, aby zagościć w moim świecie przemyśleć kilka spraw, sprawić, aby nastawienie na cały dzień było bardziej niż optymistyczne, aby poczuć tą dziką satysfakcje „wykończyłam się, ale dałam radę”, pomyśleć o przyszłości oraz rozegrać walkę z Włochami, zakochać się jeszcze bardziej w moim świecie i nigdy go nie zostawić, a jeśli będzie taka konieczność to zabrać Go z sobą, te kształty, ten dotyk, to ciepło, tą miłość do końca i na zawsze….

niedziela, 17 października 2010

gdzie?

Wiecie, jakie to niesamowite uczucie jechać gdzieś, prosto przed siebie i nie mieć kompletnie pojęcia, gdzie się jedzie?
Ja mam. Kolejny weekend – sobota 8: 00 a ja przekraczam właśnie bramy Poznania, gdzie jadę? Sama nie wiem, wie to jedynie kierowca bordowego volvo. Wiem jedynie, że wyjechaliśmy na północ i niestety pada – praktycznie leje, żadne z nas nie wzięło nic przeciw deszczowego, jedynie dobry humor, uśmiech na twarzy, nie wiem, co siedzi w głowie mojego partnera, bo w wielkim skupieniu prowadzi samochód, aby dowieźć mnie w to magiczne miejsce całą i zdrową. Natomiast w mojej głowie, krąży 150 tysięcy różnych myśli. Chociażby taka gdzie jadę, albo ile kilometrów, albo czy mimo tego, że jesteśmy dopiero w Obornikach powiedzieć, że chce mi się siusiu po porannej kawie. Tak naprawdę, mimo tego, iż staram się bardzo twardo stąpać po ziemi kocham tą magię. Magię każdej chwili, bo to tylko od nas zależy jakie jest nasze życie, czy chwile, dni, wieczory maja szanse na zawsze zaistnieć w naszej pamięci.
Nie pamiętam już, który to Pan dr z mojej uczelni powiedział, że my wszystko pamiętamy, tylko po prostu pewnych faktów nie możemy sobie przypomnieć – tak jest, każdy z nas pamięta, każdą chwilę z życia, tylko w danej chwili nie jesteśmy w stanie sobie tego przypomnieć.
A dodając do tych chwil szczyptę magii, możemy otrzymać coś trwałego, co na zawsze zagości w naszej pamięci. I mimo tego, że czasy się zmieniają, a chwile przemijają, kochankowie znikają, a kobiety narzekają i bardzo często nie chcemy pamiętać ani minuty z tego, co kiedyś było tak cudowne. To chociażby, dlatego, że było cudowne i przypominając sobie Te chwile, zagości uśmiech na naszych twarzach, często taki wewnętrzny, aby tylko nie dać się rozszyfrować, że kiedyś było miło.
….
Wróciłam, opowiedzieć wam jak było? Użyję jednego słowa, które odzwierciedli wszystkie uczucia, które we mnie buzują – MAGICZNIE, dziwicie się? Nie ma czym. Dotarliśmy nad morze, wypogodziło się. Jest zimno i wietrznie – można by powiedzieć, że nawet mroźno, ale pięknie, od 100 tysięcy lat, nie doświadczałam takiego uczucia… to coś niesamowitego i życzę sobie każdego dnia doświadczać tego. Uśmiechu mimowolnie rysującego się na mojej twarzy.
I mimo takiego pięknego weekendu, nikt nie wie, tylko my sami ile frajdy i radości sprawił nam sam powrót. Jesień jest piękna, gdy niebo jest błękitne, a słońce grzeje przez szybę, drzewa są kolorowe, a widoki jak ze snu. Nie chcę się z niego budzić… heh, to nie był sen, to wszystko prawda.. tylko, że jutro o 7 mam już biec na bieżni – do mojego „nigdzie”, które jest tylko w mojej głowie, przez tą godzinę kilka razy w tygodniu, ale o tym następnym razem…

niedziela, 10 października 2010

Obecna! 10-10-10

Cześć, no i bardzo szybko kolejny weekend się skończył. W sobotę wieczorem zrobiłyśmy sobie małe party – wódka i wino, no niezła kombinacja. Efekty były bardzo przewidywalne tzn. spałyśmy jak dzieci do samego rano, kiedy to o 6: 30 budzik zadzwonił i wzywał do kościoła. 8:45 Już na zajęciach, nawet Pan dr wyjątkowo się nie spóźnił. Ale i tak miałam wystarczająco dużo powodów, aby się zdenerwować. Nieważne.
Dzisiaj wracam do Poznania, mam nadzieję tylko usłyszeć, że jutro rano biegamy na siłowni, zastanawiam się czy nie zrobić sobie intensywnego treningu bieganie + ćwiczenia. To mi pomaga, praktycznie we wszystkim zadowolenie z własnego wyglądu, a może bardziej samopoczucie jest częściowym kluczem do bycia szczęśliwym. A niestety takie weekendy: w biegu, nieregularnym jedzeniem, nadmiarem alkoholu i brakiem snu wpływa jedynie niekorzystnie. Siedzę tu jak wielki balon, któremu oczy się zamykają. Dlatego fizyczna praca nad sobą pozwoli zniwelować po weekendowe przeciążenie ciała.
A dusza? Dusza leczy się sama, weekendy nic nie zmieniają. Takie wyjazdy jedynie utwierdzają mnie w przekonaniu, że wiem gdzie jest moje miejsce, wiem gdzie jest mi dobrze i wiem, jakie miejsca, obrazy, osoby, potrafią sprawić, iż każdy dzień jest inny, piękny.
Bo mimo tego, iż czułam się jak córka marnotrawna, jak ktoś, – kto przegrał walkę z losem, kiedy z podkulonym ogonem wróciłam do domu, do mamy, do sióstr. Moja kochana rodzina nie dała mi odczuć, mojej własnej, wielkiej porażki życiowej. I to jest piękne, pozwalają mi się samej z tym zmierzyć, wspierają duchowo – to się czuje, jednocześnie o nic nie pytają. Każda z tych osób, chce jednego – szczęścia innych osób w rodzinie, chyba nigdy nasza rodzina nie była tak zgrana i tak piękna. Zawsze marzyłam, aby tak było. Abyśmy umieli borykać się z trudnościami i przeciwnościami losu. Kiedyś było to naprawdę ciężkie, wiadomo 3 dziewczyny w wieku nasto-letnim (każda miała 150 głupkowatych pomysłów na minutę) + mama i tata, którzy gdy mieszkaliśmy pod jednym dachem nie byli dla siebie oparciem. I nagle coś się zmieniło, ale dlaczego i jak? Co się stało? Może głupkowate dziewczynki stały się mądrymi kobietami? A rodzice zamieszkali osobno i każdy dał sobie na wstrzymanie i rozpoczął częściowo oczywiście - nowe życie.
Niestety, gdy wszystko zaczęło się układać i biec swoim rytmem – ja byłam daleko od domu (na wyspach). Wiedziałam wtedy, że najgorsze, co mogę zrobić to wrócić do domu, pamiętałam tylko te głupkowate dziewczynki i rodziców, którym brakuje nitki porozumienia. Po powrocie do Polski, zamieszkałam z narzeczonym – niestety 544km od mojej rodziny, która już wtedy się zmieniła. Przyjeżdżałam na święta, weekendy i widziałam te zmiany – jednocześnie miałam świadomość, że nigdy do tego świata nie wrócę, tak jakby ktoś mnie wykreślił z listy. Zapragnęłam bliskości, zrozumienia i powrotu.
Nigdy nie myślałam, że rodzina może być tak ważna, tak istotna dla duszy, jej pomoc i wsparcie łagodzi jak balsam z aloesem, który dodatkowo tworzy warstwę ochronną przed kolejnymi smutasami.
Chyba dopiero teraz stałam się mądrą kobietą, wiem co w życiu jest naprawdę ważne.
Dlatego doszłam do wniosku, że nie mogę żyć bez rodziny, wróciłam i wpisałam się ponownie do dziennika i jestem za każdym razem, gdy wyczytują listę obecności.

sobota, 9 października 2010

Symbolika dat

Przywiązywaliście kiedyś wagę do dat? Na przykład urodzin, imienin, rocznic, miesięcznic, dat, które dla każdego często oznaczają coś innego. Przecież, każdy dzień jest rocznicą, miesięcznicą jest czyimś świętem, oznacza coś ważnego.
21 października to moja magiczna data minie wtedy dokładnie 2 miesiące, od kiedy rozpoczęłam nowy etap w życiu. Pewnie nigdy bym sama nie zwróciła uwagi na datę, że to dziś wróciłam, i że należy tą datę zapamiętać. Tym bardziej, że stało się to tylko przez nieszczęśliwe zrządzenie losu, które popsuło mi samochód i nie udało mi się dotrzeć do Poznania w wyznaczonym terminie 20 sierpnia. Może to i lepiej. Pewnie, że lepiej. Każda data jest dobra na to, aby coś zakończyć, albo coś rozpocząć. I tylko my znamy ich symbolikę. Dlatego świętujmy każdego dnia.
Świętujmy nowy słoneczny poranek, każdą księżycową nieprzespaną noc w poszukiwaniu spadających gwiazd, świętujmy każdą chwilę, która wyzwala nas z naszych słabości, i każdą, która do nich dopuszcza. Każdy uśmiech na twarzy najbliższych, każde słowo: kocham, każdą myśl…
Świętujmy również to, co nie jest przyjemne, każdego dnia ludzie umierają – pamiętajmy o nich, pamiętajmy, że odchodzą do lepszego świata, że już nie muszą się męczyć i borykać z szarą codziennością. Codziennie ludzie się rozwodzą – domyślam się jedynie, że musi to bardzo przykre, ale nie robią tego, aby było im źle, tylko, aby mogli być wreszcie szczęśliwi, – więc świętujmy wolność i głowa do góry. Świętujmy błędy i porażki, mocne i przykre słowa, kłótnie i płacz, bo po każdej burzy przychodzi spokój, i po każdej nocy przychodzi dzień.
Kolejna godzina w pociągu tym razem z kawą… taką do picia, niech sobie kumpel Kawa nie myśli…, bo on i tak czasem sobie za dużo wyobraża – czarodziej. Kawa już stoi godzinę, popijam łyk po łyku, bo przecież mam ręce zajęte stukaniem i pukaniem w klawiaturę, ale dopiero teraz poczułam, że to nie kawa z mlekiem, o jaką prosiłam tylko ze śmietaną – niby lepiej, ale gdy kawa zrobiła się już całkiem zimna czuć, jaka jest ohydnie tłusta. Może rzeczywiście kawa powinna być czarna, może wtedy mimo tego, że jest zimna smakowałaby mi – szczerze mówiąc wątpię.
Jeszcze jakieś 40 minut jazdy i będę na miejscu – weekend, z Bienią – heh to jak weekend z każdą Babą ( w pozytywnym tego słowa znaczeniu) Babski weekend i dziś też będziemy świętować, – co? Nic konkretnego tak po prostu, prosto z mostu, że kolejny weekend spędzamy razem,  Bo baby tak muszą od czasu do czasu inaczej przestają być babami.

Weekend

8: 00 rano, niestety nie mam dzisiaj jakoś weny twórczej, zobaczymy jak mi dalej pójdzie. Wyobraźcie sobie, że od pierwszego posta, którego napisałam minął prawie tydzień, jest piątek wcześnie rano, a ja znowu popijam kawę w McDonaldzie w Krakowskiej Galerii. Co tutaj robię? Czekam na pociąg za 1, 5 godziny do Dębicy. Tam spędzę dzień z Bienią no i weekend na uczelni. Powrót planowany na niedzielę 23: 00 już w Poznaniu. Otrzymałam właśnie pismo z uczelni o IOS – indywidualnej Organizacji Studiów – bardzo się cieszę nie będę musiała dojeżdżać tak często jak to powinno być w przypadku każdego pilnego studenta. Także wszystko zaczyna się jakoś układać, można to chyba tak nazwać.
Hahahaha słuchajcie hit roku, przez profesora od rachunkowości zostałam nazwana doktorem ojejku – wiem, że ludzie tacy jak on są troszkę zabiegani, nie pamiętają wszystkiego, ale aby studentkę już od dr wyzywać to jest lekka przesada. Spoko mogę poprowadzić zajęcia. Nie będę niestety przytaczać maila, jaki otrzymałam od profesora, ale aby starostę brać za doktora i jeszcze pytać się, jaki przedmiot mogę poprowadzić… heh – każdy, a co przecież dałabym radę
Niestety są rzeczy, które nie przestają mnie dręczyć, które cały czas wracają jak bumerang. Słowa i czyny, gesty, śmiechy, radości i smutki oraz wszystko, co jest z tym związane i prawdopodobnie będzie jeszcze przez jakiś czas. Nie chce o tym z nikim rozmawiać – wiem, że jest to moja sprawa i nie powinnam nikogo innego prócz siebie tym zadręczać, chociaż na dobra sprawę samej siebie też nie powinnam, to, co było minęło i już nie wróci, czasem chcemy się odciąć od tego, co było kiedyś, od przeszłości, od tego, co bolało. Niestety jest to cholernie trudne chociażby, dlatego, że właśnie wracam do tego miejsca.
Pamiętacie kanapę? Chyba stanie się już tradycją, że przed każdym wyjazdem będę na niej leżeć, jest ona bardzo wygodna pozwala się zdrzemnąć. Przenosi w miejsca, które na ziemi nie istnieją (jak statek z dzieciństwa, kiedy razem z siostrami byłyśmy chore, pływałyśmy na kanapie dookoła świata). Wczoraj nawet nie potrafiłam skupić się na filmie. Patrzyłam w sufit i miejsca, sytuacje, ludzie krążyli niespokojnie w mojej głowie. Zastanawiałam się czy po prostu przyznać się do tego, czy zostawić jak jest – zostawiłam, ale przyznaję się tutaj wam wszystkim. To wszystko wciąż jeszcze bardzo boli. Mimo moich starań, mimo starań wszystkich dookoła to nie minie z dnia na dzień, do tego potrzeba czasu. Pozostaje mi jedynie zrozumienie najbliższych i czas, który zawsze regeneruje siły i pozwala (może nie zapomnieć, bo tego się nie da) poczuć się naprawdę wolnym. Czuję, że powinnam za to wszystko niektórych przeprosić. Za to, aby mimo tego, ze teraz jestem szczęśliwa to niestety musza poczekać, aż dojdę do siebie, pokonam siedzące w głowie myśli i nie zadręczę się. Potrzebuje troszkę zrozumienia, pomocy i wytrwałości, bo jeśli ludzie mnie otaczający nie będą wytrwali to jak ja sobie poradzę?
Mimo wszystko i tak uważam, że jest lepiej niż bym przypuszczała. Może nawet jest bardzo dobrze, niestety nie mogę zawdzięczać tego samej sobie tylko wszystkim i wszystkiemu, co mnie otacza.
Zaskakujące – myślałam, że będę się bardzo nudzić przez ten cały czas, ale ja naprawdę nie mam czasu na nic – dosłownie na nic! Przyszły weekend 16-17 października, pierwszy wolny weekend od dawna. 15.10 są 21 urodziny mojej kochanej Łachuderki. A weekend, to pewnie zależy od pogody, nie chce siedzieć w domu, z drugiej strony nie mam ochotę na wycieczkę – np. pociągiem. Mam ochotę na…. Niespodziankę, do tego przyszłego weekendu jeszcze „wuchta” czasu i prawdopodobnie wszystko wyklaruje się samo, znając siebie, sama sobie zrobię tą niespodziankę – coś wymyślę…

czwartek, 7 października 2010

Spokój

Powiem szczerze tak: mimo tego, że tak wiele się dzieje dokoła, mimo wszystko, co jest złe, mimo popchnięć i upadków, mimo złych wiadomości i tego, że pracy brak, na studia daleko, samochód nie jeździ tylko stoi- to jestem spokojna.
Zastanawiam się tylko, co mi daje ten spokój, czy to, kto, albo, co mi pomaga. I dlaczego to robi. Co jest w nas - was takiego, że pomagamy, czy to jest tak do końca ze free? Przecież pomaganie innym bardzo często dużo kosztuje, czasu, pieniędzy, serca w to włożonego, poświęcenia. Często nie oczekujemy niczego w zamian, albo tylko pozornie, bo zapłatą za pomoc, jest pomoc komuś innemu. Niestety ja jeszcze nie umiem się z tym pogodzić, w głowie mam 150 tysięcy różnych myśli, dlaczego i co i jak i po co? Nie umiem otrzymywać pomocy, zresztą ja zawsze radziłam sobie sama i gdy przez ostatnie 4 lata mogłam liczyć tylko na siebie, tak teraz jest ktoś, komu mogę oddać ten ciężar, robię to niechętnie, przyznaję – podziwiam ludzi, który obarczają innych swoja osobą tak bez krępacji, bo tak jest wygodniej. Ja nie umiem, jednak uczę się tego - otrzymywać pomoc i liczyć na kogoś, gdy skręcę nogę w górach ktoś pomoże mi dokuśtykać na dół. Gdy zabraknie mi benzyny na autostradzie, ktoś wezwie pomoc, gdy dowiem się, że przeszłość za każdym razem do mnie wraca to stłumi lęki, przytuli.
Na samą myśl o tym wszystkim boli mnie znów serce, moje biedne serduszko, które w ostatnim czasie dostało po dupie, całe szczęście nie pozwoli mi o sobie zapomnieć i wciąż bije i co ciekawe, co raz to mocniej, z każdym dniem mniej boli.
Ludzie, którzy są naszymi skarbami, którzy ocierają nasze łzy i zakładają pasy bezpieczeństwa, ludzie, którzy są bardziej cenni niż jakakolwiek fortuna, ludzie, którzy okazują więcej miłości, niż Ci, którzy twierdzą, że naprawdę kochają. Ludzie! Skąd wy się bierzecie, gdzie jesteście, czy może jesteście tylko wytworami naszej bujnej wyobraźni, albo aniołami, którzy są niewidzialni dla reszty…
Proszę pozostań na zawsze, blisko, bo tylko wtedy serce bije spokojnie, bądź i trzymaj za rękę, kiedy boli… bądź, bo moje płuca nie potrafią już inaczej oddychać, bądź, bo moje serce nie chce już być bez ciebie, pozwalasz mu bić w pięknym rytmie, bądź, bo ono cię kocha.

Nigdy cię nie opuszczę!

Czy doznaliście już kiedyś takiego uczucia, które bynajmniej nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Niestety.
Dzieje się to tylko wtedy, kiedy jesteś pewny(a), że twardo stoisz na ziemi, gdzie nic, co ludzkie nie jest ci obce, gdzie każdy ma swoje zdanie i tak naprawdę, nie ma rzeczy, które mogłyby nas jeszcze zaskoczyć, a tu nagle- no właśnie wielkie BUM, zaskoczenie, co się dzieje. I tu bardzo bym chciała, aby każdy z was wyobraził sobie tą sytuację, gdy osoba stojąca na ziemi z podniesioną głową ku niebu, z wielkim uśmiechem na ustach, szczerością w oczach i radością spowodowaną spokojem i pewnością tego dokąd ta osoba dąży, każdy z was widzi? To nie jest trudne. I teraz wyobraźmy sobie kata, tzn. ręce, nikogo konkretnego – losu, z drewnianą, albo metalową pałką w dłoniach, która podcina tej osobie od tyłu kolana. Nasz bohater nie ma przecież żadnych szans, został, bowiem zaatakowany od tyłu, niczego się nie spodziewając po prostu upada na kolana z wielkim przerażeniem w oczach, że znowu spada. Bo przecież, co dopiero podniósł głowę ku słońcu. Nagle rozpacz, płacz, wzrok skierowany w ziemię, na sam dół. Dlaczego, kto jest temu winny, – co się tak naprawdę stało, dlaczego to tak boli? Dlaczego, gdy coś w życiu wreszcie zaczyna nam się układać to coś innego rujnuje nam się w oczach? I niestety powoduje to taki ból, takie uderzenie niepewności, strachu, rozpaczy – czy tym razem sobie poradzimy?
Ktoś, kogo znam powiedziałby, że tak „bywa”, takie jest po prostu, życie, a życie to ból i należy się do tego przyzwyczaić i nauczyć z nim żyć, kto z nas jest na to odporny? Kto z nas tak naprawdę, wie, że nasze życie w niczym już nas nie zaskoczy, albo nieważne, co się stanie to i tak nas to będzie mało obchodziło? A kto z nas po upadku nawet nie otrzepie kolan, pójdzie dalej? A czy można nauczyć się takiej odporności? Tak nauczmy się, bądźmy bezwzględni i nieugięci. Sadzę, że tylko osoby, których życie doświadcza cały czas, lepiej, tzn. łatwiej przechodzą takie trudności, a reszta, której nic nie rusza – nie ma serca!
Upadki są normalne i należy się z nich podnosić, inaczej spadniemy na samo dno, a dno pochłonie nas bez reszty.
16: 30 pociąg znowu przyjechał opóźniony w dodatku nie ma w nim prądu, mam jeszcze jakieś 1,5 h pracy, jeśli dobrze pójdzie oczywiście. Dlatego wyłączyłam muzykę za dużo baterii pochłania, może będę mogła jeszcze chwilę pisać. 23 w Poznaniu, będzie ciemno i zimno, ale za każdym razem, gdy wracam w sercu robi mi się ciepło, uśmiech sam rysuje się na mojej twarzy. Poznań to miasto, w którym mogę oddychać – powoduje takie poczucie wolności, a złe myśli nie zakłócają pozytywnej energii. Za każdym razem, gdy wracam doceniam ta oazę spokoju, nic więcej mnie nie musi obchodzić. Widzę mistykę tego miejsca – tak wiedzieliście o tym, że wielkie miasto, pełne spalin, gwaru i próżności ma swoją mistyczną odsłonę. Ma, ale powiem, że nie każdy z was to dostrzeże, sądzę, że łatwiej by było tym, którzy to miejsce utracili. Ja utraciłam, na 4 lata mojego życia, ważne lata i każdego dnia płakałam, i przypominałam sobie słowa, że „nigdy się stąd nie wyprowadzę”, nigdy cię nie opuszczę!
Kochajcie siebie, kochajcie swoich bliskich, chłopaków i dziewczyny, kochajcie swoje miasta i swoje wsie i nigdy o tym nie zapominajcie.

Szczęście


Dlaczego ludzie decydują się pisać, pisać, o czym? Może, dlatego, że marzą o tym, aby być sławni, albo dlatego, że chcą się wypisać – tzn. wyżalić jak dobrej kumpeli w rękaw, Albo jeszcze z innego powodu, kończą, albo zaczynają jakiś kolejny etap w ich życiu i koniecznie chcą się tym podzielić, albo dostali od życia drugą szansę, a teraz jak biała karta, zapisują po kolei tylko to co może przynieść nam kolejny dzień. A ja? A ja tylko, dlatego, że dawno nic nie pisałam, że przez jakieś ostatnie 4 lata wyszłam z wprawy i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Już naprawdę nie wiem jak coś napisać poprawnie, albo nawet powiedzieć, nawet w podstawówce nie robiłam tyle błędów, – co się ze mną stało? Gdzie jest moja piękna poprawna polszczyzna, to ja zawsze poprawiałam i nigdy nikt nie musiał mnie poprawiać. Dlatego właśnie piszę, będą to prawdopodobnie niekończące się bzdety wypływające, spod palcy, zwykłe uderzenia na klawiaturze, które kolejno wydaja inne dźwięki.
Na co dzień moje życie wygląda całkiem mało zwyczajnie, postępuję dziwnie, nie tak jak chociażby 2 miesiące temu – ten okres zapamiętam do końca życia. Bo gdy nasze, życie zmienia się nie do poznania to pamiętamy te momenty. Życie codzienne z dnia na dzień, w domu z psem, z pracą i studiami, z ludźmi, którzy zawsze twierdzili, że kochają. Czy mi się to podobało? Chciałam, ale to bardzo, aby moja natura przywykła do życia z dnia na dzień, całkiem uporządkowanego, całkiem do rzeczy, bardzo skrupulatnie zaplanowanego i udało mi się, częściowo niestety – bo w tym wszystkim pięknym, prostym, harmonijnym życiu nie udało mi się odnaleźć tego co kocham, tego co ja zawsze uważałam za najważniejsze w życiu, tego co wydaje mi się być najważniejsze dla każdego człowieka – SZCZĘŚCIE i oczywiście wypisuję je z dużych liter, bo to szczęście, o którym właśnie teraz piszę to szczęście nieskończone, takie, dzięki któremu będę wiedzieć, że nic złego już się nie stanie, takie o którym mam tylko ja wyobrażenie (bo każdy szczęście interpretuje inaczej)– pragnę tego jak niczego innego na świecie.
Dlatego właśnie nie zawracam sobie głowy bzdetami jak praca czy pieniądze, chociaż powinnam bo one kiedyś się kończą, a mnie dopadnie za chwilę mój pracoholizm. Dlatego walczę z tym i to bardzo, chociaż w dzisiejszym świecie nie jest to łatwe…. Zresztą… nic nie jest łatwe, wszystko wymaga pracy i poświeceń.
Poświęceń hehe – no tak bo jest 7: 30 sobota a ja już jestem w Krakowie po całej nocy spędzonej w pociągu z Poznania, niestety zrobiło się zimno, a to oznacza, że październik też się zbliża czyli zajęcia na kochanym UEK-u.
McDonald jedyna i odwieczna restauracja, która jest otwarta zawsze i wszędzie, dlatego gdy cała galeria Krakowska w sobotni poranek jeszcze głęboko śpi, gorąca kawa, laptop i ja. Zwarci czekamy na kolejny dzień, który tak naprawdę nadszedł wraz z godziną 00:00. Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie tutaj usłyszałam motyw przewodni dzisiejszego dnia… don`t worry  be happy… Koło godziny 11-12 czekam na bardzo ważną informację dotyczącą mojego samochodu, a raczej stanu technicznego czekam na naprawę już ponad miesiąc, mam nadzieję go odebrać, ale jeśli tak się nie stanie I will be happy anyway.
Zresztą niesamowite jest to, że, od kiedy mieszkam w Poznaniu, nie mam czasu dla siebie – naprawdę nie wiem jak to się stało – czuję się niesamowicie, wreszcie odkryłam, że to co robię, gdzie jestem, z kim przebywam, pomaga mi dążyć do mojego upragnionego szczęścia, tu jest moje miejsce – tak właśnie. Tylko czy to może trwać wiecznie?
Ostatnie zdarzenia mojego życia pokazały, że jeśli już coś się sypie to wszystko od razu i tym razem boję się, że będzie tak samo, że kto jak kto, ale ja nie mogę okazywać zbyt wielkiego zadowolenia z życia lub samej siebie, bo to wszystko w mgnieniu oka pęknie, a wtedy to już nic nie będzie.
Wczoraj wieczorem oglądałam film, wiedziałam, że jest mi ciepło, miło, przytulnie a co najważniejsze – czułam się bezpieczna, jakby ktoś zapiął mi niewidzialne pasy i trzymał mocno, uśmiechnęłam się sama do siebie i zamknęłam na chwilę oczy, może to pesymizm, który przeze mnie przemawia, ale zobaczyłam coś, czego widzieć nie chciałam, perspektywa nocnej jazdy pociągiem (podróżowania i to samej nigdy się nie bałam) w tym momencie przytrzymałam się mocno krawędzi kanapy i pomyślałam, że chcę zostać tu gdzie jestem i nie chce nigdzie jechać, a gdy otworzyłam już oczy, wszystko było po staremu znowu czułam się bezpieczna i z taka myślą wsiadłam do pociągu, noc minęła spokojnie, prócz oczywiście jakiś wrzasków na korytarzu, zapięłam pasy bezpieczeństwa w swojej głowie i już się nie bałam nawet najgorszego uderzenia.