piątek, 31 grudnia 2010

Sylwester 2010

Hmm dzisiaj niby taki normalny dzień, niby dzień, jak co dzień, ale każdy robi wiele szumu o nic. Że trzeba się wyspać, że trzeba paznokcie pomalować, włosy uczesać, wybrać kreację i głupio uśmiechać się do ludzi, którzy są dla Ciebie całkowicie obcy i udawać, że bawisz się najlepiej na świecie, popijając drinki, które nic innego tylko przyprawią Cię o ból głowy następnego ranka. Tak mijają wszystkie Sylwestry, co roku prawie każdego z nas. Całe szczęście ta druga szczęśliwa połowa spędza sylwestra w samotności, pod kołdrą, albo z ukochana osobą, albo z najlepszymi przyjaciółmi - a wtedy taki Sylwester nie przypomina nic innego tylko kolejnej balangi. Dlaczego właśnie tego dnia ma być inaczej, coś się stanie, coś się zmieni? Będziemy o kolejny dzień starsi i brzydsi. Jedyne, co się zmieni to fakt, że będziemy pisać w dacie zamiast 2010, to 2011 i teoretycznie bliżej nam do końca świata niż parę godzin wcześniej. O co tyle hałasu, co tak właściwie się dzieje. O co tyle szumu. Może po prosu musimy, jednego dnia w roku udawać, że jest fajnie, ale po prostu, bawić się, bo jest fajnie. Ale czy w przyszłym roku będzie lepiej, bo przecież składamy sobie życzenia wszystkiego, co dobre i aby było lepiej, zdrowiej, itp. Ale czy mój komputer przestanie się zawieszać, tak jak zrobił to kilka minut temu, całe szczęście udało mi sie odzyskać większą część tekstu, bo przecież blogi maja to do siebie, że pisania ich nie można przerwać od tak sobie, chyba, że weny zabraknie, chyba, że juz naprawdę nie ma, o czym pisać. A ze mną jest odwrotnie właśnie wtedy, kiedy komputer odmawia posłuszeństwa ja mam najwięcej do powiedzenia. Może właśnie chodzi o to, aby coś zostawić dla siebie, ten kawałek tajemnicy, nigdy nieodkryty. Bo przecież po powtórnym włączeniu laptopa, nie jesteśmy wstanie odtworzyć dokładnych myśli i słów, które chcieliśmy w danej chwili wypowiedzieć. Dlatego blogi są fajne, to nie książka, nie musi się ciągnąć, każdy post może być o czymś innym pisany w inny sposób i co najlepsze może zmieniać bohaterów.
Tak, więc, ja też spadam do łazienki, bo mam 1, 5h aby zrobić z siebie potwora Sylwestrowego i bawić się do białego rana, po co? Może dowiem się tego w przyszłym roku. A na zakończenie, nie będę banalnie mówić: Szczęśliwego Nowego Roku!, Ale powiem: Bawcie się dobrze mimo wszystko, ale jutro świat nie będzie inny.

niedziela, 26 grudnia 2010

życzenia

W tym okresie Świątecznym wypełnionym magią i ciepłem mimo wielkiego mrozu.
W tym dniu i każdym innym nadchodzącym – nieznanym i tajemniczym.
W każdej chwili spędzonej z Najbliższymi mimo tak wielu różnic Nas dzielących.
W tym nadchodzącym Nowym Roku jedynie z nadzieją patrząc w przyszłość.
W czasach, w których trzeba umieć biec pod wiatr,
Wdrapywać się na sam szczyt każdej góry,
Na świecie, gdzie ważniejszy jest rozum niż serce,
I mimo tego, że tak wiele osób serca nie ma, albo nie chce go mieć
Mimo szarości poranków i łez płynących na policzkach,
Mimo gniewu, wojen, bluźnierstw i oskarżeń, pogardy i obojętności,
Mimo tego Świata, który jest nieodłączną częścią życia,
Mimo tego, co złe, ja wierzę, że tylko dzięki Naszemu uporowi
Następne dni będą miały sens i będzie mniej łez,
I już nie będziemy musieli wyliczać każdej minuty,
Nie będziemy musieli walczyć, o każdą chwilę spędzoną z Tymi najważniejszymi dla Nas osobami.
I czasem zapomnimy o regułach i obowiązkach.
Otworzymy serca na ludzi i będziemy starać się być lepsi, a wtedy świat stanie się lepszy.
Bo nasze życie zależy od nas samych.
Dlatego na najbliższy rok życzymy pogody ducha, optymizmu,
Uśmiechu, który codziennie będzie pojawiał się na twarzy,
Wyrozumiałości dla innych, bo są tylko ludźmi,
Miłości, bo każdy jest w stanie ją ofiarować,
Pomocnej dłoni, kiedy ktoś będzie w potrzebie,
I marzeń, bo to one sprawiają, że chcemy rano wstać…

środa, 22 grudnia 2010

Święta

Kochani,
Święta zbliżają się wielkimi krokami, sama nie wiem, dlaczego te ostatnie miesiące tak szybko minęły. Coś mi sie wydaje, że co roku, każdy rok wydaje nam się być krótszy, od poprzedniego. Te Święta zapowiadają sie dość rodzinnie. W sumie jak zwykle, ale jednak jakoś inaczej, będą one w każdym razie dla mnie swoistym przejściem z jednego życia do drugiego. Taka jakby brama do.... sama nie wiem co to będzie. Kolejny, kolejny etap. Dziś rozmawiałam z mamą, jak szybko minęły te miesiące od sierpnia, że nic konkretnego nie udało mi się zrobić i zaczęłyśmy wymieniać. A może powinnam wymieć co udało mi się zrobić przez ostatni rok. Hmm było tego trochę.
Zdałam dwie sesje na UEK, ustaliłam datę ślubu, zarezerwowałam miejsce na ślub, zorganizowałam wyprawę na Dolny Śląsk, następnie postanowiłam zmienić swoje życie, nabrałam dystansu do paru spraw,przeżyłam wielkie Katharsis 9 lipca, rzuciłam pracę, której nie lubiłam, spakowałam samochód, zostawiłam za sobą 4 lata życia, zrywając zaręczyny, odmawiając salę weselną, w efekcie przestałam kochać, zepsułam swoje auto. Nastepnie uczestniczyłam, w czymś co było dla mnie dość niesamowite, po tym wszystkim, nieprawdopodobne, w 3 ślubach, jeden za drugim - maraton. (sama nie umiem tego skomentować tak jak to powinno zostać skomentowane. Bo te śluby to taka bariera, przepaść, między tym co robię teraz, a tym do czego dążyłam parę miesięcy wcześniej)cierpiałam, płakałam i opadałam z sił. Następnie odwiedziłam Egipt i zapisałam się na bezrobocie, rozpoczęłam kolejny rok studiów - niezmiernie cieżki jeśli chodzi o dojazdy, rozpoczęłam kurs tańca i bieganie na siłowni. Przeżyłam wspaniały weekend w Drałowie. Znalazłam pracę i mieszkanie na kolejnym krańcu świata. W zeszły weekend rozpoczęłam sezon narciarski w Szczyrku. Teraz będę spędzać Święta z moją kochana rodziną. A co najważniejsze podsumowując ten rok, czuję nie tylko że kocham, ale że jestem kochana, czuję, że ta miłość mnie umacnia, a nie osłabia, czuję, że nie muszę się już o nic martwić i niczego bać.
Czuję się jakbym wróciła z długiej podróży... z nikąd.
Ten rok chyba nie był nudny, sądzę, że nawet wspaniały, nauczył wiele i pokazał, że można, można wszystko. Ja mogę i czuję się silna!
Życzę Wam wszytskim na te Święta dużo siły, cierpliwości, a każde smutki, cierpienia i łzy zostaną wynagrodzone.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

coś, cokolwiek to jest

Dzisiaj jest już późno, ale jakoś nie mogę się powstrzymać od tego, aby coś napisać, niestety nie przychodzi mi to z wielką łatwością, bo albo ktoś mi, co chwilkę przeszkadza i tracę wenę, albo komputer odmawia posłuszeństwa i się wiesza.
Weekend minął całkiem fajnie, wczoraj zmarzłam w Świnoujściu oglądając mieszkania i czekając na pociągi, ale w odpowiednim towarzystwie, mrozy nie są straszne, no i przyznam się szczerze, że udało mi się znaleźć coś całkiem fajnego. Dzisiaj były mojej kochanej Babci imieniny, więc rodzinka się zleciała, natomiast wcześniej proszony obiad, to było bardzo miłe.
Wieczorem na 21 msza, jako uwieńczenie tego zimowego dnia, ledwo z Mamą dojechałyśmy samochodem, bo zaczął padać śnieg no i niestety przymroziło, więc szklanka na drodze była odczuwalna. Dzisiejsze kazanie zainspirowało mnie tak naprawdę do napisania dzisiaj posta. Może inaczej, gdy słucham czasem księdza, coś mnie korci i pcha, aby mu przerwać i poprowadzić z nim dyskusje na dany temat, zapytać o coś, albo po prostu pogdybać. Na dobrą sprawę mam nadzieję, że kiedyś będzie to możliwe i wtedy kazania mogę nie nudzić, ale integrować nas z Bogiem, bo tego właśnie oczekuję od kościoła. W każdym razie dzisiaj ksiądz powiedział:, „…bo co to kurcze jest nadzieja?...”, „…Chciałbym was wysłać w kosmos…”, „… modlić się to wy się możecie na łące…” to są dosłowne cytaty, które najbardziej mi utkwiły w głowie, które każdy z nas może zinterpretować inaczej, a co ważne, każdy, kto je przeczyta, może poznać i wydedukować, o czym była cała wypowiedź. W niektórych momentach wydawało mi się, że ksiądz to wariat, – ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Potem doszłam do wniosku, że jednak On wie, o czym mówi, że każdy z nas musi czasem zostać kopnięty w dupę, aby wybić się z orbity i doświadczyć, pięknego istnienia Boga, A do tego może prowadzić nas nadzieja, która jest niczym innym jak tylko oczekiwaniem na coś, co przyjdzie, na dobro, a czymże innym jest Bóg jak nie dobrem. Nie będę wam wmawiać, jaka jestem religijna, że kościół to mój dom i że Bóg jest moim przewodnikiem. Nie jestem super wierząca, wierzę na ogół w to, czego sama doświadczam. I powiem wam, że jeśli Bóg istnieje, to dobrze wie, że ja potrzebuję na to dowodów. Wie doskonale, że wystawiam go na różne próby i on te próby przechodzi bezbłędnie. Niestety nie ma nic za darmo, on też to robi, wystawia na próby kładąc kłody pod nogi, popychając i mówiąc, uważaj, bo może być gorzej. Idziemy stromą ścieżką i potykamy się, co kawałek. Ale wciąż idę. To nie jest takie byle co. Skoro mimo wszystko, mimo zabawy z Bogiem, czy kimkolwiek On jest, (bo można tą siłę wszechświata nazwać obojętnie jak) cały czas idę, o czymś to świadczy. Świadczy to o istnieniu siły, której nie można wytłumaczyć racjonalnie, ale można jej coś zawierzyć. Ja np. od kilku niedziel zawierzam mu moja sesję, banał, – bo wystarczy się nauczyć. A ja i tak wiem swoje, będzie mi lżej. Mogę się przyznać, nawet do tego, że bywam chamska w stosunku do niego, myślę sobie…, „jeśli naprawdę tu jesteś, jeśli istniejesz, i jeśli to Ty stworzyłeś niebo to spraw, aby…” i tutaj zaczynają się moje prośby. Nie są one częste, czasem przychodzę i o nic nie proszę, czasem tylko dziękuję, za to, co mam i za to (co jak sama twierdzę) wypracowałam sobie sama, albo że dane mi było coś przeżyć, albo przetrwać. Ostatnio mojej dziwnej sile mogę podziękować, za miesiące rozpaczy, za to, że musiałam spakować się i odejść, za to, że tak bardzo bolało, a ja tak bardzo cierpiałam. Ale najbardziej za to, że dostałam tyle siły, aby móc podjąć decyzję, że odchodzę. Że pojawili się przyjaciele i rodzina, która nie pytając o nic pozwoliła powrócić. Jestem pewna, że i tak Bóg miał w tym swój interes, bo nie powierzałam mu kiedyś tyle spraw ile teraz, teraz…. To wszystko jest w jego rękach. Zastanawiam się tylko, co w tym miejscu powinnam napisać do osób, które absolutnie nie wierzą w Boga. Do tych, którzy pomyślą, że jestem stuknięta, że o tym piszę. I sama nie wiem, bo świat jest nieskończony, nieograniczony i dlaczego, dlaczego tylko my mamy życie i możemy się świetnie bawić, skąd to się wzięło, to wszystko jest mało racjonalne, ale kochani… czy nasze życie od początku było racjonalne? I czy racjonalnie się ono zakończy? Gdzie w tym wszystkim tak mało racjonalnym stąpać mocno po ziemi i wierzyć w to, co nam „wydaje” się być rzeczywiste, bo może nas wcale tu nie ma, może to wszystko kłamstwo, albo system, albo jeszcze coś bardziej dziwnego. Więc kim jesteśmy? Samymi sobie?

wtorek, 7 grudnia 2010

In the end...

„… I tried so hard and got so far but in the end it doesn`t even matter.
I had to fall to lose it all but in the end it doesn`t even matter…”
Czy czegoś wam to nie przypomina? Jedna z moich ulubionych piosenek, taka prawdziwa i każdy z nas o tym wie. Więc, po co to wszystko, kiedy i tak to przestanie istnieć, przestana istnieć, marzenia, sny, przyszłość i będzie wielkie NIC. Przypomniał mi się Arci z liceum i jego sławne: „i tak wszyscy umrzemy”. Czy dlatego nie powinniśmy się starać? Nie powinniśmy upadać i podnosić się, bo to wszystko nie będzie miało kiedyś znaczenia?
Tak mnie jakoś naszło dziś na rozmyślanie o przyszłości, niestety, jeśli nie będziemy się starać to wszystko szlag trafi dużo szybciej niż nam się zdaje. Dlatego nie możemy nikogo zostawiać, nie możemy myśleć tylko o sobie, nie możemy być egoistami. Jednak, gdy życie nie układa się po naszej myśli i jeśli kogoś będziemy musieli zostawić, to zrobić tak, aby nie bolało – niestety to zawsze boli, im bardziej nam na kimś zależy tym bardziej to boli. Jednak porzucenie wszystkiego i wszystkich to jest najprostsze wyjście ze wszystkich. Można przecież postarać się coś zmienić. Można…, ale to wymaga od nas ciężkiej pracy, poświęcenia i to od obu stron. Ale można! Oczywiście, że tak. Być z kimś za wszelką cenę mimo przeciwności losu i odległości. Wierzcie mi – nigdy nie wierzyłam w związki na odległość, a może inaczej. Nigdy nie wierzyłam, że ktoś może mnie tak kochać, albo komuś może, aż tak zależeć, aby poświęcił dla mnie część siebie, swojego życia, prywatności, relacji z najbliższymi. Ale jeśli znajduje się właściwą osobę, nic nie jest straszne. Oczywiście – rozstania nie cementują związków, ale pozwalają pomyśleć i ustalić priorytety w życiu, pozwolą znaleźć swoje miejsce w życiu. Dzisiaj wstałam bardzo późno o 10: 00 obudził mnie sms, inaczej nie ruszyłabym nawet palcem, aby sprawdzić, która godzina. Stanęłam przed lustrem, spojrzałam sobie głęboko w oczy i zastanawiałam się, do czego mnie to wszystko prowadzi, że przecież będę bardzo cierpieć, nie uporam się w tym wszystkim, za dużo, boję się przyszłości. Tu i teraz wiem, że moim miejscem na ziemi jest Poznań i tu chcę się zestarzeć. I dlaczego los wysyła mnie znowu gdzieś daleko, pomógł przetrwać depresyjną jesień w towarzystwie osób i miejsc, które kocham, a na ciężką zimę wysyła na koniec polski, a pociągi staną nie nieodzowną częścią weekendów. Skończyłam myć zęby i znowu spojrzałam w lustro i zaczęłam się śmiać. Bo nie ma znaczenia gdzie będę i co będę robić. Teraz się poświęcę, aby emeryturę spędzić w Poznaniu. Tutaj wrócę, nie wiem, może wcześniej wywieje mnie do Honolulu, albo na Grenlandię, ale wrócę i za każdym razem powroty będą sprawiały mi wiele radości. Bo nie jest ważne gdzie się spędza życie, ważne, z kim i ważna jest świadomość, że mamy dokąd wracać. No i całe szczęście, bo Poznań jest idealnym miejscem do powrotów.
Zimno mi w ręce od tego pisania, jednak coś mi karze pisać… sama nie wiem, o czym, może pochwalę Basię, za to że obroniła swoją niepodległość na 5! – Wiedziałam, że tak będzie gratuluję. A może o tym, że wreszcie moje auto jest sprawne i pokocham je znowu, na nowo. I może napiszę jeszcze, że mam najlepszy plan na Sylwestra w tym roku. Ciepła piżama i kołdra i kieliszek wina. Są chętni? Hahaha pomyślicie, że jestem już na emeryturze? Szczerze – dawno nie byłam na „normalnym” sylwestrze i jakoś żyję, czy te lata były gorsze, czy coś się przez to zmieniło, czy jestem gorsza od innych? Jakoś szczerze w to wątpię. Dzień, jak co dzień, po co robić z tego jakąś aferę i tak nie lubię szampana…

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Mikołajki

Cześć, dzisiaj mamy Mikołajki, no i nawet nie było czyszczenia butów, ani wielkich słodkich prezentów. Nie mamy na to czasu. Z siostrą doszłyśmy do wniosku, że Mikołaja zrobimy sobie w sobotę, bo dziś nikogo nie będzie w domu. To jest naprawdę przerażające, wpadłyśmy nawet na "genialny" pomysł, aby przełożyc o parę dni wigilię! Czy ktoś to sobie wyobraża. Zróbmy Wigilię tydzień wcześniej, bo 24 wszyscy ida do pracy, albo mają lepsze, rzeczy do roboty. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale nie zdziwię się kiedy za 10 lat, ktoś naprawdę zorganizuje Wigilię w każdy inny dzień, a nie 24 grudnia. W naszym życiu bywalo tak, że gdy po Wigilyjnej kolacji dostawałyśmy prezenty od "gwiazdora" tak bardzo się cieszyłyśmy, że pod koniec zabawy pakowałyśmy je jeszcze raz i kładłysmy pod choinkę, aby na następny dzień rano również dostać prezenty, to, że były one takie same, nie miało najmniejszego znaczenia. Taka zabawa trwała nawet kilka dni. A dziś chcielibyśmy aby świeta, szybko się skończyły, albo wcale nie przychodziły. Takie czasy. Niestety ja bardzo cieszę się na święta w tym roku. Wszystko idzie tak jak powinno, prócz kupna prezentów, ponieważ nie mam fioletowego pojęcia co komu podarować. Natomiast to będą pierwsze święta od 4 lat, gdzie nie będę czuła, że kogoś opuszczam, zostawiam, albo po prostu nie przyjeżdżam do domu. Jestem tu gdzie jest moje miejsce i niech tak zostanie.

wtorek, 30 listopada 2010

zima

Jutro mamy 1 grudnia, zima za oknem, całe szczęście samochód mam już u siebie, wiele stersu mnie to kosztowało i wiele siwych włosów mi przybyło z tego właśnie powodu. Wczoraj nad ranem wróciłam z Dębicy, tam też było zimno, zresztą czasem wydaje mi się, że nie ma na świecie miejsca gdzie jest ciepło, nie wierzę, że gdy u mnie pada deszcz to gdzies indziej może świecić słońce, jest to dla mnie niewiarygodne. Wynika to może z tego, że nigdy o tym się nie przekonam, nigdy nie będę w dwóch miejscach jednocześnie. Usiadłam dzisiaj do pisania, tak naprawdę z poczucia winy. Nie wiem na czym dokładnie ma ono polegać i dlaczego, nie będę też dochodzić co się stało. Albo może to przez moją nadwarazliwość i usilne pragnienie aby było dobrze, a gdy ktoś się skrzywi ja uważam że to koniec. Muszę się chyba opanować... Czeka mnie ciężki okres w życiu, nie wiem jak sobie poradzę, ale sobie poradzę. Nie mam za bardzo innego wyjścia. Muszę jeszcze wymienić opony, nie u mnie tylko w pięknym volvo, nakręciłam Pana, że to 5 minut roboty i wcisnął mnie na 13:30, inaczej musiałabym czekać do jutra albo czwarktu. Najgorsze jest to, że nie chce mi sie dbac o samą siebie. Tylko o innych, wczoraj odebrałam od blacharza mamy auto, odśniezyłam, przygotowałam do zimy, dziś jadę z volvo, upiekłam z mamą piernik i już pachnie świętami, byłam na siłowni rano, ale sama nie mogę się zebrać aby podzwonić w sprawie mojego elektrozaworu. Muszę to zrobić w tym tygodniu, za tydzień pojadę do świnoujścia i muszę auto mieć w 100% sprawne. Nie umiem wstać z krzesła mimo tego, że mam 150 tysiecy rzeczy, które powinnam zrobić, posprzatać, zrobić zakupy, pomyślec co z obiadem, pojechać z volvo, rozgrzać samą siebie, nie jakoś mi nie wychodzi, jest mi zimno, wtuliłabym się w koc i obudziła się na wiosnę, aż wyjdzie słońce i mnie ogrzeje, niestety to by za długo trwało. Całe szczęście moje serce jest gorące i niech tak zostanie, niech mnie grzeje, niech miłość i radość z niego wypływajaca grzeje od środka tak mocno, aby mróz -30C nie był dla mnie straszny.

czwartek, 25 listopada 2010

zimno

cześć, wczoraj w sumie, dzień jak codzień, ale mimo wszytsko niezłe wariactwo, bo musiałam kilka spraw załatwić, wieczorem tańce, kolacja, kino, naprawdę udany wieczór się zapowiadał. Ale wraz z upływającym czasem dotarło do mnie, że może niekoniecznie musi być tak pięknie i miło. Że coś się może stać, chociażby mój wyjazd do Świnoujścia, chociażby zmiana środowiska i praca. Może wszystko się zmienić. Moja przyjaciółka podziwia mnie za odwagę w podejmowaniu życiowych decyzji, że potrafię wszystko postawić na jedną kartę, albo wyjdzie, albo nie. Niestety bywa tak, że nie jest kolorowo, że są problemy, które mają swoje konsekwencje w przyszłości. Błędy, które popełniany, nawet myśli o tych błędach stają się koszmarem, o którym nie można zapomnieć do końca życia. Bo jeśli już raz się o czymś pomyśli to pomysli się też drugi raz. Całe szczęście od myślenia do czynów jest jeszcze długa droga. Niektórzy z nas myślą jak obrabować bank, jakby to wyglądało, czy by sie udało, ale nikt tego nie robi, bo boimy się zaryzykować. Tak samo jest z ucieczką z więzienia, kto osadzony o tym nie myśli? a ile osób tak naprawdę podejmuje to ryzyko? Ile osób myśli "zabiję go (ją)", ale nikt tego nie robi - i całe szczęście. Jednak myśli są groźne. Jeśli myśli się o czymś radykalnym, zastanawiamy się nad konsekwencjami każdego ruchu. Tak również jest z wyjazdami, przeprowadzkami, zmiana pracy, czy nawet rozwodem. Codziennie podejmujemy setki decyzji, które często mają wpływ na całe nasze życie. Mogą mieć wpływ pozytywny, albo destrukcyjny. Jeśli podjęcie jakieś nietypowej decyzji zajmuje nam trochę czasu, to tylko dlatego, że może coś mówi nam "ale", może po prostu możemy kogoś zranić, albo będziemy musieli kogoś zostawić, albo boimy się, że ktoś przestanie nas kochać, a może my przestaniemy kochać. Może ktoś będzie przez nas płakał, może ktoś zostanie sam. Ryzyko, które podejmujemy codziennie dodaje adrenaliny, ale jest wielką niewiadomą.
Kiedyś myślałam, że moim największym szczęściem będzie, kiedy osiądę w jedym miejscu i nie będzie miało znaczenia gdzie jestem, że będę kogoś kochać, opiekować się kimś, że ktoś będzie kochał mnie. Okazało się, że stagnacja i pewność tego co będzie jutro na tym etapie życia jest wykańczające. Zmieniłam to, natomiast teraz dzieje się za dużo, nie wiem gdzie jestem we własnym życiu i jakie konsekwencje przyniosą w przyszłości decyzje podjęte w ostatnim czasie. Mimo tego, że boję się stracić to co mam, próbuję wierzyć (bo tylko wiara mi pozostaje w tym momencie), że mam na sobie wiatro-wodo-ognio-śnieżno-wszystkoodpornym kaftan bezpieczeństwa z kołem ratunkowym i spadochronem. Ten kaftan ma nawet imię, i wiem, że chroni mnie i będzie chronił do końca... ale - bo nie byłabym kobieta, gdybym tego nie napisała. ale nie umiem w to do końca uwierzyć, jest to po prostu na tyle nierealne, że nie umiem.
Wierzę natomiast w Boga,czy jakkolwiek można nazwać siłę, która stwarza i przysyła nam anioły i koła ratunkowe, karze za złe myśli i przewinienia, to nie pech - to Bóg - to jedyna sprawiedliwa siła na świecie, to cel i to jedyna droga, która ma swój cel i widzi cel we wszystkim. Znajduje dla nas odpowiednią drogę. Prowadzi, ale pozwala popełniać błedy i pozwala nam się uczyć. Mam nadzieję, że ta siła pozwoli mi również uwierzyć w to, że jestem i będę szczęśliwa, że mój kaftan bezpieczeństwa jest sprawdzony i zadziała w każdych, nawet najbardziej ekstramalnych warunkach życia, że nie zawiedzie mnie i uratuje. Życzę mu tego z całego serca. "...bądź przy mnie blisko, bo tylko wtedy nie jest mi zimno..."

poniedziałek, 22 listopada 2010

powroty

Powroty są piękne tylko wtedy, gdy mamy do kogo wracać. i tylko wtedy, gdy wiemy, że jest ktoś kto na nas czeka...
powróciłam razem z moim bombelkiem cała, zdrowa i zadowolona
Czy wszystko zaczyna się wreszcie układać?

wracam...

Dzisiaj mamy 21 listopada 2010, właśnie niczym olej kujawski tłoczę się w pociągu.
Pobyt w Dębicy niestety nie mogę uznać za udany. Niby wszytsko było po staremu, niby zajęcia minęły jak zwykle, ale jednak coś było nie tak. W sobotę rano pojechałysmy z kochaną moją koleżanką do miasta, chciała mi jedynie pokazać nowe miejsce, które zostało otwarte tuż po moim wyjeździe, a którego nigdy nie miałyśmy czasu odwiedzić. Nieważne. Chodzi o to, że nagle ogarnęło mnie uczucie sentymentu do tego miejsca, w sumie może to jest całkiem naturalne po dwóch latach mieszkania w tej miejscowości. Ale to było takie dziwne, te uliczki nie zieniły się wcale, te same miejsca wyglądają tak samo, ale jakoś tak inaczej się na to patrzy, inne odczucia i myśli. Kiedyś to była codzienność, przemierzanie tymi samymi drogami kilku kilometrów to do sklepu, to do pracy, na uczelnie, albo na spotkanie z przyjaciółmi. Hmm coś się zmieniło bezpowrotnie, na zawsze i nigdy już nie będzie tak samo. Może trochę szkoda, łezka kręci się, ale...jakoś nie może spłynąć po policzku. I dobrze! Niech tak będzie, niech nie spływa, to co było przeminęło bez sentymentów.
Znowu wracam do Poznania, ale tym razem mój powrót będzie mam nadzieję ostateczny. Bedzie on jednym z wielu powrotów, ale ten będzie troszkę inny. Jadę właśnie do mojego Taty aby jutro rano wziąć moje świeżo naprawione autko i powrócić do Poznania. Powiem szczerze, że jakoś nie wierzę, że ta cąła historia po tylu przejściach i długich dniach oczekiwania może się tak po prostu skończyć. Jutro zabiorę całą resztę moich rzeczy, łącznie z najważniejszym i najcenniejszym bombelkiem – autem. I powrócę, ojjj tak to będzie piękna chwila, kiedy przekroczę bramy Poznania. Sama, zwycięsko wyszłam z tej wirtualnej bitwy z przeszłością. Będę mogła ostatecznie zamknąć to za sobą, raz na zawsze. Wiem, że z tą mam nadzieję jutrzejszą chwilą (bo tak naprawdę to bardzo się boję, nie wiem co jeszcze spotka mnie na trasie i jak będę się czuła za kierownicą bombla=pochodzi od bomby, a nie bąbla,)zakończy się fatum kłopotów i niepowodzeń, a reszta pójdzie juz z górki- teraz będzie tylko lepiej. Trzymajcie za mnie kciuki, niech dzień 22 zakończy się tak jak sobie tego marzę, spokojem, spokojem wewnątrz mnie i już nie nadzieją, ale pewnością, że przeszłość mnie nie dogoni.

sobota, 13 listopada 2010

dupa

Witam, tak… ja też kocham ten Poznań, kocham to miasto, nie ma rzeczy, sytuacji, momentów, które tak naprawdę mogłyby mi się źle kojarzyć z tym cudownym miastem. Poznań, ma oczywiście swoje ciemne strony i zaułki, ale jakoś mimo tego wszystkiego, gdy stanę pośrodku miasta wiem, że jestem u siebie, że kocham te uliczki i te ogromne budynki. Nie wiem, dlaczego, ale wiem, że tutaj powstaje nad miastem swego rodzaju niesamowita aura, która sprawia, że człowiek może się bez pamięci zakochać… tak ja się zakochałam. Niestety, ta historia jak każda inna, nie może skończyć się pomyślnie. Z jednej strony jestem z siebie bardzo dumna, natomiast z drugiej nie wiem, co ze sobą zrobić, od czego zacząć i jakie decyzje podjąć mam 1, 5 miesiąca czasu na to, aby się wyprowadzić… heh no tak jakby było mi mało przeprowadzek, na dobrą sprawę jeszcze nie przeprowadziłam się do końca do Poznania, a teraz już lecę zwiedzać kolejny zakątek Polski – Świnoujście. Coś pięknego, ale mam jakieś obawy. Jadę sama, bez oparcia i pomocy, na przekór wszystkiemu. I mimo tego, że wydaje mi się, że bardzo tego chcę, to w głębi duszy nie chcę tego, bo się boję. Najnormalniej w świecie, boję się konsekwencji mojego wyboru, uporu i determinacji, boję się życia, samej, skazanej na siebie. Wiem, że sobie poradzę, zawsze sobie radziłam, niczego się nie bałam i nie obracając się szłam przed siebie. A może już się postarzałam? Może po prostu przyjechałam – wróciłam do Poznania głownie po to, aby odpocząć, aby znaleźć swoje miejsce i swoją rolę na ziemi. Swój własny ciepły kąt, miejsce, które kocham. A tu dupa, znowu to samo, znowu będę cierpieć, już cierpię i będę szlochać, że kolejny raz na własną prośbę wyprowadzam się i to daleko. Wiecie, co jest najgorsze w tym wszystkim? Nie świadomość, że kogoś tu zostawiam. Tylko to, że robię to egoistycznie i bezmyślnie tylko dla siebie. A ja nie umiem tak żyć, zawsze robiłam wszystko dla innych. To ja się poświęcałam. Teraz źle czuję się z tym, że robie coś tylko dla moich ambicji, dla samorealizacji, dla idei. Chyba jestem już stara i potrzebuję trochę stabilizacji, tylko czy kiedykolwiek ją osiągnę?

czwartek, 11 listopada 2010

11-11-2010

Dzisiaj mamy 11 listopada, to nie tylko święto niepodległości w naszym kraju, ale również imieniny Marcina, – czyli Rogale Marcińskie. Jedyne w swoim rodzaju, czeka się na nie cały rok. Mimo tego, że są dostępne praktycznie w każdej cukierni przez okrągły rok. To jednak 11 listopada są wyjątkowe w smaku i cenie;/ no ale tak już jest. Wszystko, co przyprawia nas o dodatkowe kilogramy kosztuje nie tylko wysiłkiem, aby to zrzucić, ale również wypłukuje nam portfel.
Wczoraj spędziłam całkiem miły dzień, po południu spotkałam się z moją Basią, wreszcie się broni, ile ja słyszałam o pisaniu tej pracy, o poprawkach i konsultacjach – wreszcie się udało 30 listopada broni jak niepodległości swojej pracy. Będę trzymać kciuki na bank będzie 5+. Następnie wybrałam się na tańce, jakoś średnio mi szło. Bolała mnie ta noga, albo przeszkadzała, nie myślałam, że w konsekwencji w nocy nie będę mogła przez to spać. Potem miła kolacja we dwoje. Naprawdę udany dzień. Dzisiaj znowu nachodzi mnie nostalgia i brak optymizmu. Od czego to zależy, dlaczego nie umiem sobie jakoś poradzić. Może po prostu brak wiadomości w sprawie jakiejkolwiek pracy rozstraja mnie nerwowo i wykańcza powoli. Czasem myślę, że to wszystko jest bez sensu, że ja i tak nie będę w pełni szczęśliwa, bo chyba jeszcze nigdy na to nie zasłużyłam. Albo może za dużo wymagam od życia. W każdym razie pełnia szczęścia, – co to jest, tak sobie myślę… może chciałabym być w 100% zdrowa, chciałabym mieć super pracę, która nie tylko pozwalałaby mi utrzymać się od dziesiątego do dziesiątego, ale realizować zachcianki (nie jakieś wybujałe) spontaniczne i ważne. Nie wiem, co mam na myśli pisząc ważne, ale pewnie chodzi o to, abym mogła poczuć się wolna, a także poczuć, że robię to, co kocham i to, w czym jestem naprawdę dobra. Chciałabym skończyć studia. I chciałabym poczuć się kochana (przez faceta, – bo rodzina wiem, że kocha mnie na swój sposób). Tak na zabój, naprawdę, na zawsze. Czy to takie trudne? Czy jestem, aż tak wymagająca? Że chcę się samorealizować, że chcę być samodzielna i szczęśliwa? A może to wszystko nie jest realne, nie do osiągnięcia, a ja marzę o czymś, co gdy zacznę realizować, albo czuć, że jedna z tych rzeczy się spełnia… to… świat się skończy. I nic już nie będzie. Wiec może powinnam przyzwyczaić się do szarego i przykrego życia mając nadzieję, i oczekując na cud, że kiedyś osiągnę mój cel.

wtorek, 9 listopada 2010

smutasek:(

Cześć, jakoś dawno mnie tu nie było, nic nie pisałam, może to przez tymczasowy (mam nadzieje) zanik weny twórczej, albo po prostu niewiele się działo w ostatnim czasie. Już na samym wstępie widzę, że mimo tego, że piszę o niczym idzie mi to dużo sprawniej niż pisanie kolejnych podań o pracę, albo pisanie pracy licencjackiej. Tak wreszcie się za nią zabrałam. Mam temat, częściową bibliografię i jakoś to będzie. Mam dzisiaj zły nastrój i może wszystko by było okej gdyby nie nieszczęsna wizyta u lekarza. Tak na dobrą sprawę nie mogę przecież winić za to osoby, dla której to zrobiłam (dla wyjaśnienia dodam, nie chodzę do lekarza z byle głupotą i dopiero jak umieram to podskoczę po L4), bo w sumie chciałam to zrobić. No, więc zacznę od początku, w niedzielę zaczęła mnie boleć kostka. Okazało się, że jest spuchnięta, to nie był powód wizyty u lekarza rodzinnego, ale przy okazji. W sumie to bez sensu powiedziałam o tym Pani dr, bo usłyszałam, że nie mogę biegać, aż mi przejdzie – liczę, że stanie się to szybciej niż za tydzień. Jedyna radość w życiu, jaką teraz mam i jedyny cel, dla którego wstanę wcześniej niż o 9 rano, taka radość, a ja nie mogę z tego skorzystać – każdy by się załamał. Dodatkowo pobrali mi krew, dlaczego ja tam poszłam sama, myślałam, że nie wrócę do domu, ale dałam radę, nie zemdlałam, chyba wyjątkowo, chociaż myślałam, że się rozpłacze, no i jeszcze ta wielka dziura w ręce po igle:(. Byłam naprawdę bardzo nieszczęśliwa z powodu wizyty. Do tego ta parszywa pogoda i to, że nie mogę się zebrać w garść i pisać tej cholernej pracy. Niech ktoś mnie kopnie w dupę! ….. Godzina 20: 00 zbliża się wielkimi krokami i powiem tylko tyle ten dzień był dd. Jeszcze jutro nie mogę biegać, zostały mi jedynie tańce, ale muszę coś zrobić, aby ten cholerny dzień nie skończył się tak po prostu, a może to przespać i dać sobie spokój. Jeden dzień depresyjny od czasu do czasu można mieć, gdyby ktoś jeszcze mnie przytulił… no tak, teraz i tak jest dobrze mam sporo tych osób w okolicy, do których mogę pojechać, a jakby tak przyszło jechać koło 300km, aby się przytulić? Heh już kiedyś miałam tak 1440 km, żeby móc się do kogoś przytulić i wiecie, co? Jak miałam ochotę to wsiadałam w samolot i leciałam się przytulić. Więc gdziekolwiek jesteście przytulajcie się nie do poduszki, ale do ludzi wam bliskich, bo to oni podnoszą na duchu. Tym miłym i optymistycznym akcentem kończę moje smutaskowe opowieści i z nadzieją, że jutro będzie lepiej.

czwartek, 4 listopada 2010

kto wygrał mecz?

4 listopada 2010, wiem, że jest już dość późno i ja też zaraz idę spać, bo padam na twarz, ale koniecznie musze się czymś pochwalić. Większość z was już o tym na pewno wie, ale dzisiaj był mecz Lech – Manchester i było 3: 1 – wielkie gratulacje, szczerze powiem, nie przypuszczałam, że może być, aż tak dobrze. I to wcale nie znaczy, że nie wierzę w naszych poznańskich piłkarzy, ale nie jestem aż taka optymistką. Więc wielkie gratulacje, mecz oglądałam był znakomity, bardzo fajnie grali podobało mi się. Ostatnio chłopacy chyba nie są w dobrej formie, ale dzisiaj dali z siebie wszystko i było to widać.
Lech wygrał mecz!!!!!
Jutro rano wstaję na siłownię i biegam sama, tzn. zwerbowałam koleżankę, więc nie będzie mi smutno i będę miała motywację do dalszego biegania. Obliczyłam dziś, że mam za sobą jakieś 120 km i jutro dojdą kolejne, ale super. Wierzcie mi sprawie mi to ogromna frajdę, chociaż niestety nie widać tego po moim ciele – ani kilograma mniej… no cóż.
Czy jeszcze coś nowego się wydarzyło – ojjj tak rozpoczęłam pisanie pracy licencjackiej i może to dlatego tak mało ostatnio pisze tutaj, już palce mi powoli odpadają od stukania na tej klawiaturze… a jeszcze będzie tego sporo :P

sobota, 30 października 2010

Rozpacz – największy grzech przeciwko nadziei…

Te słowa usłyszałam na kazaniu, które było prowadzone przez nowego proboszcza parafii w Odrowążu. Odrowąż jest to mój azyl, miejsce, w którym czas staje w miejscu, a człowiek staje się wolny od codzienności. To było 14 sierpnia, kiedy rozpoczęłam swoją przeprowadzkę do Poznania. Oczywiście był piękny weekend, a moje myśli nie zadręczały mojej głowy, unosiły się tylko lekko, ponad, aby nie dopuścić do władzy. W momencie, kiedy usłyszałam te słowa, obiecałam sobie jedno: nie będę rozpaczać, nie będę płakać, nie będzie mi żal. Tylko niestety każdy z nas wie, że to wszystko nie jest takie proste. Od tamtego dnia miałam dokładnie tydzień na spakowanie reszty i powrót do Poznania i przysięgam, to był najgorszy tydzień w moim życiu. Musiałam rozstać się ze wszystkim, co mnie otaczało przez poprzednie 2 lata, to nie jest proste, zamknąć za sobą rozdział, tak wielki rozdział w życiu i nie uronić ani jednej łzy, ale słowa księdza cały czas wirowały w mojej głowie i wiedziałam, że się nie poddam. Cały tydzień przepłakałam, ostatniej nocy praktycznie nie spałam. Jednak to nie była rozpacz, to było obwinianie samej siebie, że wykazałam się swoistą słabością, że nie chciałam walczyć, że się poddałam, i że zraniłam tyle osób. Nie myśląc o swoich odczuciach wsiadłam w samochód i odjechałam. To był ostatni dzień, w którym płakałam. Dzisiaj mamy sobotę 30 października, moja wszechogarniająca nadzieja dała mi siłę, aby wytrzymać tak długo. Jednak wczoraj wieczorem przegrałam z samą sobą i wiecie, co? Jest mi lepiej, kamień spadł mi z serca.
A co się stało tak naprawdę, ten dzień był wyjątkowo długi i niefortunny, jeśli chodzi o prace, które miałam w planie do wykonania: pranie, sprzątanie. To nie jest kwestią tego, czy to lubię, czy też nie, ale tego gdzie wtedy znajdują się moje myśli i co wypełnia mi głowę. Bo jeśli nawet oglądam film, myślę o fabule, jeśli robię zakupy, myślę o tym, jak szybko uciec z marketu, a jak śpię, to śnię. Także, kiedy sprzątam i nie spieszy mi się nigdzie, do mojej głowy nadlatują myśli, uczucia i słowa, które chciałabym wypowiedzieć, chociaż nigdy nie byłabym na tyle odważna, aby to zrobić. Sceny, które nigdy nie powstaną… jedynie uczucia. Z nimi jest najgorzej, kiedyś myślałam o tym, że fajnie byłby przestać czuć – jednak nie przestałabym czuć tylko tego złego, ale dobroci też bym nie zaznała. Moje sprzątanie było wtedy zdecydowanie bardziej efektywne, kiedy to właśnie doszłam do wniosku, że jestem zła. Zła na siebie, na świat, na osobę, którą ja sama zostawiłam. To przecież nie była moja wina, poczułam się oszukana, dopiero po jakimś czasie dochodzą do nas myśli i słowa, wypowiedziane kiedyś – układają się jak puzzle w jedną całość zwaną rzeczywistością. A słowa: „Kocham”, były tylko pustymi słowami.
Udało, mi się skończyć sprzątanie, ugotowałam obiad, dla siebie i siostry i czekałam na nią. Czekałam, aż przyjdzie, gdy jej nie było – zadzwoniłam, a ona po prostu źle się poczuła i zasnęła. Przegapiła mój obiad. Rzuciłam słuchawką, myślałam, że rzucę jeszcze czymś więcej. Opanowałam się z trudem, do mojej głowy doszła rozpacz, tak długo tłumiona, przez nadzieję. Tu nie chodzi o obiad, ani o siostrę, ani o to, że jestem sama w domu. Tylko o to, że przez ostatnie 2 lata, tak wyglądał każdy dzień. A ja nie liczyłam się dla nikogo…
Usiadłam na kanapie i płakałam i dawno sama siebie nie widziałam w takim stanie, – bo to nie był płacz to była właśnie rozpacz – zgrzeszyłam, przeciwko mojemu lepszemu życiu, przeciwko nadziei, ale każdy musi to przepłakać. Jedyne, czego pragnęłam to, aby ktoś przyszedł mi mnie przytulił i przytrzymał tak mocno…, ale byłam sama. Nagle, nieoczekiwanie zadzwonił telefon: „…będę za 10 minut”. Odłożyłam słuchawkę i zapłakałam jeszcze mocniej. I przyszły silne ramiona nadziei i pogrzebały moją rozpacz – liczę na to, że na zawsze…
Nie ważne, z kim się rozstajemy, czy to ktoś umiera, czy chociażby wyjeżdża na długo, a może po prostu odchodzi od nas. Zawsze musimy swoje wypłakać, musimy to przeboleć inaczej nigdy nie staniemy się silni.
Na sam koniec piosenka, która nie pozwoliła mi zasnąć, i która brzmiała w mojej głowie jak tylko się obudziłam rano. Niech każdy sam ją sobie posłucha jak będzie miał taka ochotę. Happysad, „A miało być tak pięknie”.

poniedziałek, 25 października 2010

Pogrzeb

W pociągu znowu nie ma prądu, kontaktów na każdym kroku kilka, ale jak już ktoś chciałby skorzystać, to nie ma szans – niestety. Pogoda w Dębicy w ten weekend była bardzo ładna, świeciło słońce i było ciepło, nawet bardzo. Przygotowana na przymrozek, opatulona grubym szalem wyszłam dziś rano o 7: 30 na zajęcia, ku mojemu zdziwieniu musiałam zdjąć rękawiczki, a ten, kto mnie zna wie, że jeśli tylko na zewnątrz jest chłodniej ja ubieram szalik i rękawiczki. Tak mi chyba zostało od dziecka, mogłabym chodzić nawet w krótkich spodenkach, i bez podkoszulki, ale rękawiczki, skarpetki i szalik musiały być.
Godzina 21: 00 kolejny weekend za mną, ciężki weekend, bo 18h spędzonych w pociągu i 14 h na uczelni przecież ta arytmetyka nie ma sensu, w najmniejszym nawet stopniu, spłaszczanie tyłka w pociągu również wymiernie wpływa na moje poniedziałkowe samopoczucie, bo wszystko muszę odpracować na siłowni, a tłok w tym właśnie środku lokomocji jest za każdym razem większy, nie usiadłam do tej pory nawet na chwilę. Całe szczęście na korytarzu nie jest, ani gorąco, ani zimno, czasem tylko ktoś wyjdzie, aby zapalić i wtedy otwiera okno, brrrr… no i śmierdzi, mówiłam wam jak mi to przeszkadza? Tak właśnie! dym papierosów, ten smród przenikający i osoby, które siedzą w danej chwili blisko mnie tuż po skończonym papierosie, doprowadza mnie to do szału, mogłabym się z łatwością udławić. Jednak jest na to sposób, zapalić samemu. Nie mówię, że to propaguję, albo palę, czy zamierzam palić – nigdy w życiu. Jestem jedną z tej części ludzkości, która nie widzi w tym nic fajnego. Ale tak właśnie sobie myślę, że jeśli nie możesz wytrzymać w grupie społecznej, która pod danym względem różni się od ciebie (w tym przypadku pali) to jedyne, co powinno się zrobić, to właśnie również zapalić, czyli dostosować się do zachowania ogółu. Nie jest to powód do dumy, że w danej chwili właśnie ulega się tłumowi, patrzy się na innych, ale jeśli masz potem np. przytulić się do takiej osoby, albo chociażby cmoknąć ją na pożegnanie w policzek, podczas normalnych koleżeńskich stosunków to chyba lepiej nie robić tego z obrzydzeniem. Tak samo jest z alkoholem, jeśli facet wychodzi na piwo z kumplami i wraca – śmierdzi, to żadne odkrycie, ale kobiety to strasznie denerwuje, nie chcą, aby ktoś chuchał im w twarz takim odorem, jednak, gdy facet pójdzie z kobietą na piwo, albo ona nawet wypije sobie z koleżankami, a on z kumplami to wszystko okej. Nic się nie stało, nikt nie czuje zapachu, można się przytulać, całować i nikomu nic nie przeszkadza. Ale czy to jest odpowiednie wyjście z sytuacji? Niestety nie odpowiem na to pytanie, musicie odpowiedzieć sobie sami według waszego sumienia i uznania.
O 3 nad ranem będę w Poznaniu, coś mi to przypomina, bo gdy po raz pierwszy jechałam właśnie tym pociągiem, było lato, było ciepło i jechałam zupełnie z innymi myślami niż teraz. To jest długa historia, ale chętnie się nią podzielę. To było dokładnie miesiąc przed decyzją o powrocie do Poznania. Jechałam bardzo zmęczona, po to, aby po wyczerpującej sesji, zrelaksować się robiąc cokolwiek będę chciała w moim ukochanym mieście. Poza tym ogarniała mnie nostalgia i niepewność tego, co robię i tego, co dzieje się w mojej głowie. Kolejne dni i chwile, spędzone ze znajomymi, przyjaciółkami i rodziną były jak głos wewnętrzny, który krzyczał, aż wyrywał się z mojej piersi, czułam się jak opętana przez diabła, wyczerpana, i zapatrzona w wielkie nic. A ten weekend dał mi nadzieję, nie mogę powiedzieć, dlaczego, nie mogę powiedzieć, przez kogo, bo nawet sama nie umiałabym tego sprecyzować. Cały weekend poświęciłam dogłębnym i kluczowym dla mojej przyszłości sprawom – to dobrze, ale gdy parę dni później wracałam sama nie wiedziałam, czy tego chcę. Najbliższe wtedy mi osoby (w drodze już powrotnej) wbiły mi nóż w plecy, swoim brakiem zainteresowania, miłości i egoizmem. I tak naprawdę ten powrót, ta obojętność, a mój wielki ból. Ból tak ogromny, nie pozwalał skupić się nawet na prowadzeniu samochodu. Rozdarcie i krew i ból i łzy i rozpacz i brak sił i niemoc i perspektywa końca. Niestety mam takie nieodparte wrażenie, że ilekroć będę wracać tym samym pociągiem, o 3 nad ranem w Poznaniu, będę wspominać lipcowy weekend 2010, który całe szczęście nie przysporzył mi samych cierpień, a może jednak tylko cierpień? Bo nawet te najwspanialsze godziny i popołudnia mówiły mi jak bardzo jestem nieszczęśliwa i beznadziejna w swoim postępowaniu i ile jeszcze muszę zrobić, aby to zmienić. Ale byłam odważna, szczęście zagościło w mojej duszy, a duma z podjętej decyzji mnie rozpiera. Nie mówię, że to było proste, po podjęciu tak istotnej decyzji dla całej przyszłości kolejny miesiąc był najgorszym miesiącem w moim życiu, nikomu tego nie życzę i niestety nikt nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, jedynie ten, kto sam coś takiego przeżył. Minęły prawie 4 miesiące od tamtego czasu i za każdym razem jadąc tym pociągiem będę świętować z uśmiechem na ustach mój lipcowy pogrzeb przeszłości…

niedziela, 24 października 2010

Biegnę...

Od jakiegoś czasu staram się regularnie uczęszczać na siłownię. Nie po to, aby mieć mięśnie ze stali i wyglądać jak potwór, a nie kobieta. Chociaż chęć poprawienia swojego wyglądu oczywiście istnieje, ale staje się jedynie bardzo dobrym środkiem motywującym. W czwartek pojechałam sama, smutno biega się samemu. Mimo tego, że przecież, gdy nawet biegamy obok siebie to nie rozmawiamy ze sobą, każdy myśli o czymś innym, ale sam fakt, że ktoś biegnie obok Ciebie to jak taki mały doping, mówiący „nie poddawaj się”, „jeszcze tylko kilka minut”. Daję radę, ale jak byłam sama nie było takiej motywacji, nikt mi nie „patrzył na nogi”. Biegłam sama i zastanawiałam się tylko czy może nie pobiegać krócej niż zwykle, albo zwolnić, takie myśli przebiegały dużo częściej przez głowę niż: „dam z siebie wszystko” lub „dziś pobiję swój rekord” albo „wykończę się tak, aby musieli mnie zdrapywać z podłogi”. Może nie jestem, aż tak ambitna, w każdym razie przebiegłam swoją „normę” posiedziałam chwilkę w saunie i wróciłam do domu.
Ta godzina na bieżni w ciągu dnia… ciekawa jestem, co dzieje się w głowach innych, niektórzy chodzą, inny biegają, jeszcze inni podnoszą wielkie ciężary. O czym wtedy myślą? Czy tylko o narastających mięśniach, – aby może telepatycznie wspomóc ich wzrost na partach ciała, które właśnie intensywnie pracują? A może rozwiązują swoje problemy? Opracowują strategię spotkania z klientem, albo zastanawiają się jak spędzą wieczór, czy samotnie, czy z ukochaną osobą, albo jaką bajkę opowiedzą dziś dzieciom.
Co jest w mojej głowie? O godzinie 7 w październikowy poranek jest jeszcze szaro i w oknie naprzeciw bieżni odbijają się jak w lustrze sylwetki ćwiczących. Wtedy patrzę na siebie (egoistyczne bardzo – wiem) i próbuję przeniknąć do głębi swojej własnej duszy uspokoić jej pragnienia i rozterki. Często niestety zapatrzę się w nic, w te drzewa, lub samochody pędzące – wtedy grozi to wypadkiem na bieżni, bo albo tracę równowagę, albo znikam z tego świata. I gdzie ląduję? Na mojej własnej planecie, w mojej głowie. Co w niej się dzieje? Wszystko i nic, bo sama nie wiem, czy jest to na tyle istotne, aby zawracać wam tym głowę. Ale to zależy np. od tego jak spędziłam poprzedni wieczór, czasem jak było miło, potrafię zatracić się całkowicie w tym wspomnieniu, dziękując Bogu, że mogę je kolekcjonować. A gdy mam jakieś wyjątkowe plany na nadchodzący dzień, to staram się rozplanować wszystko w najdrobniejszych szczegółach – całkowicie bez sensu, – bo na zasadzie:, „co by było gdyby”. Najczęściej jednak moja głowa wraca do przeszłości, oczy chcą płakać, usta krzyczeć z całych sił, a nogi biec z prędkością światła. Wtedy można się wykończyć, całe szczęście bieżnia jest tak skonstruowana, że nie pobiegnę szybciej niż sobie z góry ustawiłam, musiałabym zmieniać to ręcznie, jednak nigdy tego nie robię, bo wtedy wytrącam się z mojego snu… przypominam sobie chwile, lata wirują w głowie, emocje, uczucia i wszystko, co działo się tuż przed moim powrotem do Poznania. Dlatego? Dlaczego nie mogę pozwolić sobie na zapomnienie, na przemilczenie tego wszystkiego, dlaczego to ciągle wraca no i najważniejsze pytanie, dlaczego wciąż zastanawiam się, „co by było, gdybym została”. Wiem jedno, nie mogłabym tak, tam dłużej żyć, może stałabym się elektrycznym robotem. I robiła wszystko mechanicznie. A może popełniłabym błąd. Mam nadzieję, że gdy ujrzałam swoją iskierkę nadziei na szczęśliwsze życie, rzuciłam cały tamten świat i pobiegłam za nią… i mam nadzieję, że ja tez jestem taką iskierką i nie jestem tu, bo jestem tylko, dlatego, że jestem potrzebna, bo ja nie potrafię żyć nie czując się potrzebna. Mogę przy tej okazji wytłumaczyć moje dziwne zachowanie dotyczące ściskania ciał obcych chcę je zatrzymać dla siebie na dłużej chce zapamiętać ich kształt i delikatność, ich ciepło - ehhh jak sobie o tym pomyśle, pożarłabym takie ciało obce.
Wiem, że to, co robię dzieje się naprawdę, – choć trudno mi w niektóre rzeczy uwierzyć. Wiem, że jest to dobre, bo przecież sprawia, że jestem szczęśliwa, ale niepokoi mnie jedno. Moja przyszłość jakoś nie widzę siebie nigdzie za kilka lat, a nawet za kilka miesięcy, … dlatego w poniedziałkowy poranek znowu pójdę na siłownię i będę biec, aby zagościć w moim świecie przemyśleć kilka spraw, sprawić, aby nastawienie na cały dzień było bardziej niż optymistyczne, aby poczuć tą dziką satysfakcje „wykończyłam się, ale dałam radę”, pomyśleć o przyszłości oraz rozegrać walkę z Włochami, zakochać się jeszcze bardziej w moim świecie i nigdy go nie zostawić, a jeśli będzie taka konieczność to zabrać Go z sobą, te kształty, ten dotyk, to ciepło, tą miłość do końca i na zawsze….

niedziela, 17 października 2010

gdzie?

Wiecie, jakie to niesamowite uczucie jechać gdzieś, prosto przed siebie i nie mieć kompletnie pojęcia, gdzie się jedzie?
Ja mam. Kolejny weekend – sobota 8: 00 a ja przekraczam właśnie bramy Poznania, gdzie jadę? Sama nie wiem, wie to jedynie kierowca bordowego volvo. Wiem jedynie, że wyjechaliśmy na północ i niestety pada – praktycznie leje, żadne z nas nie wzięło nic przeciw deszczowego, jedynie dobry humor, uśmiech na twarzy, nie wiem, co siedzi w głowie mojego partnera, bo w wielkim skupieniu prowadzi samochód, aby dowieźć mnie w to magiczne miejsce całą i zdrową. Natomiast w mojej głowie, krąży 150 tysięcy różnych myśli. Chociażby taka gdzie jadę, albo ile kilometrów, albo czy mimo tego, że jesteśmy dopiero w Obornikach powiedzieć, że chce mi się siusiu po porannej kawie. Tak naprawdę, mimo tego, iż staram się bardzo twardo stąpać po ziemi kocham tą magię. Magię każdej chwili, bo to tylko od nas zależy jakie jest nasze życie, czy chwile, dni, wieczory maja szanse na zawsze zaistnieć w naszej pamięci.
Nie pamiętam już, który to Pan dr z mojej uczelni powiedział, że my wszystko pamiętamy, tylko po prostu pewnych faktów nie możemy sobie przypomnieć – tak jest, każdy z nas pamięta, każdą chwilę z życia, tylko w danej chwili nie jesteśmy w stanie sobie tego przypomnieć.
A dodając do tych chwil szczyptę magii, możemy otrzymać coś trwałego, co na zawsze zagości w naszej pamięci. I mimo tego, że czasy się zmieniają, a chwile przemijają, kochankowie znikają, a kobiety narzekają i bardzo często nie chcemy pamiętać ani minuty z tego, co kiedyś było tak cudowne. To chociażby, dlatego, że było cudowne i przypominając sobie Te chwile, zagości uśmiech na naszych twarzach, często taki wewnętrzny, aby tylko nie dać się rozszyfrować, że kiedyś było miło.
….
Wróciłam, opowiedzieć wam jak było? Użyję jednego słowa, które odzwierciedli wszystkie uczucia, które we mnie buzują – MAGICZNIE, dziwicie się? Nie ma czym. Dotarliśmy nad morze, wypogodziło się. Jest zimno i wietrznie – można by powiedzieć, że nawet mroźno, ale pięknie, od 100 tysięcy lat, nie doświadczałam takiego uczucia… to coś niesamowitego i życzę sobie każdego dnia doświadczać tego. Uśmiechu mimowolnie rysującego się na mojej twarzy.
I mimo takiego pięknego weekendu, nikt nie wie, tylko my sami ile frajdy i radości sprawił nam sam powrót. Jesień jest piękna, gdy niebo jest błękitne, a słońce grzeje przez szybę, drzewa są kolorowe, a widoki jak ze snu. Nie chcę się z niego budzić… heh, to nie był sen, to wszystko prawda.. tylko, że jutro o 7 mam już biec na bieżni – do mojego „nigdzie”, które jest tylko w mojej głowie, przez tą godzinę kilka razy w tygodniu, ale o tym następnym razem…

niedziela, 10 października 2010

Obecna! 10-10-10

Cześć, no i bardzo szybko kolejny weekend się skończył. W sobotę wieczorem zrobiłyśmy sobie małe party – wódka i wino, no niezła kombinacja. Efekty były bardzo przewidywalne tzn. spałyśmy jak dzieci do samego rano, kiedy to o 6: 30 budzik zadzwonił i wzywał do kościoła. 8:45 Już na zajęciach, nawet Pan dr wyjątkowo się nie spóźnił. Ale i tak miałam wystarczająco dużo powodów, aby się zdenerwować. Nieważne.
Dzisiaj wracam do Poznania, mam nadzieję tylko usłyszeć, że jutro rano biegamy na siłowni, zastanawiam się czy nie zrobić sobie intensywnego treningu bieganie + ćwiczenia. To mi pomaga, praktycznie we wszystkim zadowolenie z własnego wyglądu, a może bardziej samopoczucie jest częściowym kluczem do bycia szczęśliwym. A niestety takie weekendy: w biegu, nieregularnym jedzeniem, nadmiarem alkoholu i brakiem snu wpływa jedynie niekorzystnie. Siedzę tu jak wielki balon, któremu oczy się zamykają. Dlatego fizyczna praca nad sobą pozwoli zniwelować po weekendowe przeciążenie ciała.
A dusza? Dusza leczy się sama, weekendy nic nie zmieniają. Takie wyjazdy jedynie utwierdzają mnie w przekonaniu, że wiem gdzie jest moje miejsce, wiem gdzie jest mi dobrze i wiem, jakie miejsca, obrazy, osoby, potrafią sprawić, iż każdy dzień jest inny, piękny.
Bo mimo tego, iż czułam się jak córka marnotrawna, jak ktoś, – kto przegrał walkę z losem, kiedy z podkulonym ogonem wróciłam do domu, do mamy, do sióstr. Moja kochana rodzina nie dała mi odczuć, mojej własnej, wielkiej porażki życiowej. I to jest piękne, pozwalają mi się samej z tym zmierzyć, wspierają duchowo – to się czuje, jednocześnie o nic nie pytają. Każda z tych osób, chce jednego – szczęścia innych osób w rodzinie, chyba nigdy nasza rodzina nie była tak zgrana i tak piękna. Zawsze marzyłam, aby tak było. Abyśmy umieli borykać się z trudnościami i przeciwnościami losu. Kiedyś było to naprawdę ciężkie, wiadomo 3 dziewczyny w wieku nasto-letnim (każda miała 150 głupkowatych pomysłów na minutę) + mama i tata, którzy gdy mieszkaliśmy pod jednym dachem nie byli dla siebie oparciem. I nagle coś się zmieniło, ale dlaczego i jak? Co się stało? Może głupkowate dziewczynki stały się mądrymi kobietami? A rodzice zamieszkali osobno i każdy dał sobie na wstrzymanie i rozpoczął częściowo oczywiście - nowe życie.
Niestety, gdy wszystko zaczęło się układać i biec swoim rytmem – ja byłam daleko od domu (na wyspach). Wiedziałam wtedy, że najgorsze, co mogę zrobić to wrócić do domu, pamiętałam tylko te głupkowate dziewczynki i rodziców, którym brakuje nitki porozumienia. Po powrocie do Polski, zamieszkałam z narzeczonym – niestety 544km od mojej rodziny, która już wtedy się zmieniła. Przyjeżdżałam na święta, weekendy i widziałam te zmiany – jednocześnie miałam świadomość, że nigdy do tego świata nie wrócę, tak jakby ktoś mnie wykreślił z listy. Zapragnęłam bliskości, zrozumienia i powrotu.
Nigdy nie myślałam, że rodzina może być tak ważna, tak istotna dla duszy, jej pomoc i wsparcie łagodzi jak balsam z aloesem, który dodatkowo tworzy warstwę ochronną przed kolejnymi smutasami.
Chyba dopiero teraz stałam się mądrą kobietą, wiem co w życiu jest naprawdę ważne.
Dlatego doszłam do wniosku, że nie mogę żyć bez rodziny, wróciłam i wpisałam się ponownie do dziennika i jestem za każdym razem, gdy wyczytują listę obecności.

sobota, 9 października 2010

Symbolika dat

Przywiązywaliście kiedyś wagę do dat? Na przykład urodzin, imienin, rocznic, miesięcznic, dat, które dla każdego często oznaczają coś innego. Przecież, każdy dzień jest rocznicą, miesięcznicą jest czyimś świętem, oznacza coś ważnego.
21 października to moja magiczna data minie wtedy dokładnie 2 miesiące, od kiedy rozpoczęłam nowy etap w życiu. Pewnie nigdy bym sama nie zwróciła uwagi na datę, że to dziś wróciłam, i że należy tą datę zapamiętać. Tym bardziej, że stało się to tylko przez nieszczęśliwe zrządzenie losu, które popsuło mi samochód i nie udało mi się dotrzeć do Poznania w wyznaczonym terminie 20 sierpnia. Może to i lepiej. Pewnie, że lepiej. Każda data jest dobra na to, aby coś zakończyć, albo coś rozpocząć. I tylko my znamy ich symbolikę. Dlatego świętujmy każdego dnia.
Świętujmy nowy słoneczny poranek, każdą księżycową nieprzespaną noc w poszukiwaniu spadających gwiazd, świętujmy każdą chwilę, która wyzwala nas z naszych słabości, i każdą, która do nich dopuszcza. Każdy uśmiech na twarzy najbliższych, każde słowo: kocham, każdą myśl…
Świętujmy również to, co nie jest przyjemne, każdego dnia ludzie umierają – pamiętajmy o nich, pamiętajmy, że odchodzą do lepszego świata, że już nie muszą się męczyć i borykać z szarą codziennością. Codziennie ludzie się rozwodzą – domyślam się jedynie, że musi to bardzo przykre, ale nie robią tego, aby było im źle, tylko, aby mogli być wreszcie szczęśliwi, – więc świętujmy wolność i głowa do góry. Świętujmy błędy i porażki, mocne i przykre słowa, kłótnie i płacz, bo po każdej burzy przychodzi spokój, i po każdej nocy przychodzi dzień.
Kolejna godzina w pociągu tym razem z kawą… taką do picia, niech sobie kumpel Kawa nie myśli…, bo on i tak czasem sobie za dużo wyobraża – czarodziej. Kawa już stoi godzinę, popijam łyk po łyku, bo przecież mam ręce zajęte stukaniem i pukaniem w klawiaturę, ale dopiero teraz poczułam, że to nie kawa z mlekiem, o jaką prosiłam tylko ze śmietaną – niby lepiej, ale gdy kawa zrobiła się już całkiem zimna czuć, jaka jest ohydnie tłusta. Może rzeczywiście kawa powinna być czarna, może wtedy mimo tego, że jest zimna smakowałaby mi – szczerze mówiąc wątpię.
Jeszcze jakieś 40 minut jazdy i będę na miejscu – weekend, z Bienią – heh to jak weekend z każdą Babą ( w pozytywnym tego słowa znaczeniu) Babski weekend i dziś też będziemy świętować, – co? Nic konkretnego tak po prostu, prosto z mostu, że kolejny weekend spędzamy razem,  Bo baby tak muszą od czasu do czasu inaczej przestają być babami.

Weekend

8: 00 rano, niestety nie mam dzisiaj jakoś weny twórczej, zobaczymy jak mi dalej pójdzie. Wyobraźcie sobie, że od pierwszego posta, którego napisałam minął prawie tydzień, jest piątek wcześnie rano, a ja znowu popijam kawę w McDonaldzie w Krakowskiej Galerii. Co tutaj robię? Czekam na pociąg za 1, 5 godziny do Dębicy. Tam spędzę dzień z Bienią no i weekend na uczelni. Powrót planowany na niedzielę 23: 00 już w Poznaniu. Otrzymałam właśnie pismo z uczelni o IOS – indywidualnej Organizacji Studiów – bardzo się cieszę nie będę musiała dojeżdżać tak często jak to powinno być w przypadku każdego pilnego studenta. Także wszystko zaczyna się jakoś układać, można to chyba tak nazwać.
Hahahaha słuchajcie hit roku, przez profesora od rachunkowości zostałam nazwana doktorem ojejku – wiem, że ludzie tacy jak on są troszkę zabiegani, nie pamiętają wszystkiego, ale aby studentkę już od dr wyzywać to jest lekka przesada. Spoko mogę poprowadzić zajęcia. Nie będę niestety przytaczać maila, jaki otrzymałam od profesora, ale aby starostę brać za doktora i jeszcze pytać się, jaki przedmiot mogę poprowadzić… heh – każdy, a co przecież dałabym radę
Niestety są rzeczy, które nie przestają mnie dręczyć, które cały czas wracają jak bumerang. Słowa i czyny, gesty, śmiechy, radości i smutki oraz wszystko, co jest z tym związane i prawdopodobnie będzie jeszcze przez jakiś czas. Nie chce o tym z nikim rozmawiać – wiem, że jest to moja sprawa i nie powinnam nikogo innego prócz siebie tym zadręczać, chociaż na dobra sprawę samej siebie też nie powinnam, to, co było minęło i już nie wróci, czasem chcemy się odciąć od tego, co było kiedyś, od przeszłości, od tego, co bolało. Niestety jest to cholernie trudne chociażby, dlatego, że właśnie wracam do tego miejsca.
Pamiętacie kanapę? Chyba stanie się już tradycją, że przed każdym wyjazdem będę na niej leżeć, jest ona bardzo wygodna pozwala się zdrzemnąć. Przenosi w miejsca, które na ziemi nie istnieją (jak statek z dzieciństwa, kiedy razem z siostrami byłyśmy chore, pływałyśmy na kanapie dookoła świata). Wczoraj nawet nie potrafiłam skupić się na filmie. Patrzyłam w sufit i miejsca, sytuacje, ludzie krążyli niespokojnie w mojej głowie. Zastanawiałam się czy po prostu przyznać się do tego, czy zostawić jak jest – zostawiłam, ale przyznaję się tutaj wam wszystkim. To wszystko wciąż jeszcze bardzo boli. Mimo moich starań, mimo starań wszystkich dookoła to nie minie z dnia na dzień, do tego potrzeba czasu. Pozostaje mi jedynie zrozumienie najbliższych i czas, który zawsze regeneruje siły i pozwala (może nie zapomnieć, bo tego się nie da) poczuć się naprawdę wolnym. Czuję, że powinnam za to wszystko niektórych przeprosić. Za to, aby mimo tego, ze teraz jestem szczęśliwa to niestety musza poczekać, aż dojdę do siebie, pokonam siedzące w głowie myśli i nie zadręczę się. Potrzebuje troszkę zrozumienia, pomocy i wytrwałości, bo jeśli ludzie mnie otaczający nie będą wytrwali to jak ja sobie poradzę?
Mimo wszystko i tak uważam, że jest lepiej niż bym przypuszczała. Może nawet jest bardzo dobrze, niestety nie mogę zawdzięczać tego samej sobie tylko wszystkim i wszystkiemu, co mnie otacza.
Zaskakujące – myślałam, że będę się bardzo nudzić przez ten cały czas, ale ja naprawdę nie mam czasu na nic – dosłownie na nic! Przyszły weekend 16-17 października, pierwszy wolny weekend od dawna. 15.10 są 21 urodziny mojej kochanej Łachuderki. A weekend, to pewnie zależy od pogody, nie chce siedzieć w domu, z drugiej strony nie mam ochotę na wycieczkę – np. pociągiem. Mam ochotę na…. Niespodziankę, do tego przyszłego weekendu jeszcze „wuchta” czasu i prawdopodobnie wszystko wyklaruje się samo, znając siebie, sama sobie zrobię tą niespodziankę – coś wymyślę…

czwartek, 7 października 2010

Spokój

Powiem szczerze tak: mimo tego, że tak wiele się dzieje dokoła, mimo wszystko, co jest złe, mimo popchnięć i upadków, mimo złych wiadomości i tego, że pracy brak, na studia daleko, samochód nie jeździ tylko stoi- to jestem spokojna.
Zastanawiam się tylko, co mi daje ten spokój, czy to, kto, albo, co mi pomaga. I dlaczego to robi. Co jest w nas - was takiego, że pomagamy, czy to jest tak do końca ze free? Przecież pomaganie innym bardzo często dużo kosztuje, czasu, pieniędzy, serca w to włożonego, poświęcenia. Często nie oczekujemy niczego w zamian, albo tylko pozornie, bo zapłatą za pomoc, jest pomoc komuś innemu. Niestety ja jeszcze nie umiem się z tym pogodzić, w głowie mam 150 tysięcy różnych myśli, dlaczego i co i jak i po co? Nie umiem otrzymywać pomocy, zresztą ja zawsze radziłam sobie sama i gdy przez ostatnie 4 lata mogłam liczyć tylko na siebie, tak teraz jest ktoś, komu mogę oddać ten ciężar, robię to niechętnie, przyznaję – podziwiam ludzi, który obarczają innych swoja osobą tak bez krępacji, bo tak jest wygodniej. Ja nie umiem, jednak uczę się tego - otrzymywać pomoc i liczyć na kogoś, gdy skręcę nogę w górach ktoś pomoże mi dokuśtykać na dół. Gdy zabraknie mi benzyny na autostradzie, ktoś wezwie pomoc, gdy dowiem się, że przeszłość za każdym razem do mnie wraca to stłumi lęki, przytuli.
Na samą myśl o tym wszystkim boli mnie znów serce, moje biedne serduszko, które w ostatnim czasie dostało po dupie, całe szczęście nie pozwoli mi o sobie zapomnieć i wciąż bije i co ciekawe, co raz to mocniej, z każdym dniem mniej boli.
Ludzie, którzy są naszymi skarbami, którzy ocierają nasze łzy i zakładają pasy bezpieczeństwa, ludzie, którzy są bardziej cenni niż jakakolwiek fortuna, ludzie, którzy okazują więcej miłości, niż Ci, którzy twierdzą, że naprawdę kochają. Ludzie! Skąd wy się bierzecie, gdzie jesteście, czy może jesteście tylko wytworami naszej bujnej wyobraźni, albo aniołami, którzy są niewidzialni dla reszty…
Proszę pozostań na zawsze, blisko, bo tylko wtedy serce bije spokojnie, bądź i trzymaj za rękę, kiedy boli… bądź, bo moje płuca nie potrafią już inaczej oddychać, bądź, bo moje serce nie chce już być bez ciebie, pozwalasz mu bić w pięknym rytmie, bądź, bo ono cię kocha.

Nigdy cię nie opuszczę!

Czy doznaliście już kiedyś takiego uczucia, które bynajmniej nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Niestety.
Dzieje się to tylko wtedy, kiedy jesteś pewny(a), że twardo stoisz na ziemi, gdzie nic, co ludzkie nie jest ci obce, gdzie każdy ma swoje zdanie i tak naprawdę, nie ma rzeczy, które mogłyby nas jeszcze zaskoczyć, a tu nagle- no właśnie wielkie BUM, zaskoczenie, co się dzieje. I tu bardzo bym chciała, aby każdy z was wyobraził sobie tą sytuację, gdy osoba stojąca na ziemi z podniesioną głową ku niebu, z wielkim uśmiechem na ustach, szczerością w oczach i radością spowodowaną spokojem i pewnością tego dokąd ta osoba dąży, każdy z was widzi? To nie jest trudne. I teraz wyobraźmy sobie kata, tzn. ręce, nikogo konkretnego – losu, z drewnianą, albo metalową pałką w dłoniach, która podcina tej osobie od tyłu kolana. Nasz bohater nie ma przecież żadnych szans, został, bowiem zaatakowany od tyłu, niczego się nie spodziewając po prostu upada na kolana z wielkim przerażeniem w oczach, że znowu spada. Bo przecież, co dopiero podniósł głowę ku słońcu. Nagle rozpacz, płacz, wzrok skierowany w ziemię, na sam dół. Dlaczego, kto jest temu winny, – co się tak naprawdę stało, dlaczego to tak boli? Dlaczego, gdy coś w życiu wreszcie zaczyna nam się układać to coś innego rujnuje nam się w oczach? I niestety powoduje to taki ból, takie uderzenie niepewności, strachu, rozpaczy – czy tym razem sobie poradzimy?
Ktoś, kogo znam powiedziałby, że tak „bywa”, takie jest po prostu, życie, a życie to ból i należy się do tego przyzwyczaić i nauczyć z nim żyć, kto z nas jest na to odporny? Kto z nas tak naprawdę, wie, że nasze życie w niczym już nas nie zaskoczy, albo nieważne, co się stanie to i tak nas to będzie mało obchodziło? A kto z nas po upadku nawet nie otrzepie kolan, pójdzie dalej? A czy można nauczyć się takiej odporności? Tak nauczmy się, bądźmy bezwzględni i nieugięci. Sadzę, że tylko osoby, których życie doświadcza cały czas, lepiej, tzn. łatwiej przechodzą takie trudności, a reszta, której nic nie rusza – nie ma serca!
Upadki są normalne i należy się z nich podnosić, inaczej spadniemy na samo dno, a dno pochłonie nas bez reszty.
16: 30 pociąg znowu przyjechał opóźniony w dodatku nie ma w nim prądu, mam jeszcze jakieś 1,5 h pracy, jeśli dobrze pójdzie oczywiście. Dlatego wyłączyłam muzykę za dużo baterii pochłania, może będę mogła jeszcze chwilę pisać. 23 w Poznaniu, będzie ciemno i zimno, ale za każdym razem, gdy wracam w sercu robi mi się ciepło, uśmiech sam rysuje się na mojej twarzy. Poznań to miasto, w którym mogę oddychać – powoduje takie poczucie wolności, a złe myśli nie zakłócają pozytywnej energii. Za każdym razem, gdy wracam doceniam ta oazę spokoju, nic więcej mnie nie musi obchodzić. Widzę mistykę tego miejsca – tak wiedzieliście o tym, że wielkie miasto, pełne spalin, gwaru i próżności ma swoją mistyczną odsłonę. Ma, ale powiem, że nie każdy z was to dostrzeże, sądzę, że łatwiej by było tym, którzy to miejsce utracili. Ja utraciłam, na 4 lata mojego życia, ważne lata i każdego dnia płakałam, i przypominałam sobie słowa, że „nigdy się stąd nie wyprowadzę”, nigdy cię nie opuszczę!
Kochajcie siebie, kochajcie swoich bliskich, chłopaków i dziewczyny, kochajcie swoje miasta i swoje wsie i nigdy o tym nie zapominajcie.

Szczęście


Dlaczego ludzie decydują się pisać, pisać, o czym? Może, dlatego, że marzą o tym, aby być sławni, albo dlatego, że chcą się wypisać – tzn. wyżalić jak dobrej kumpeli w rękaw, Albo jeszcze z innego powodu, kończą, albo zaczynają jakiś kolejny etap w ich życiu i koniecznie chcą się tym podzielić, albo dostali od życia drugą szansę, a teraz jak biała karta, zapisują po kolei tylko to co może przynieść nam kolejny dzień. A ja? A ja tylko, dlatego, że dawno nic nie pisałam, że przez jakieś ostatnie 4 lata wyszłam z wprawy i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Już naprawdę nie wiem jak coś napisać poprawnie, albo nawet powiedzieć, nawet w podstawówce nie robiłam tyle błędów, – co się ze mną stało? Gdzie jest moja piękna poprawna polszczyzna, to ja zawsze poprawiałam i nigdy nikt nie musiał mnie poprawiać. Dlatego właśnie piszę, będą to prawdopodobnie niekończące się bzdety wypływające, spod palcy, zwykłe uderzenia na klawiaturze, które kolejno wydaja inne dźwięki.
Na co dzień moje życie wygląda całkiem mało zwyczajnie, postępuję dziwnie, nie tak jak chociażby 2 miesiące temu – ten okres zapamiętam do końca życia. Bo gdy nasze, życie zmienia się nie do poznania to pamiętamy te momenty. Życie codzienne z dnia na dzień, w domu z psem, z pracą i studiami, z ludźmi, którzy zawsze twierdzili, że kochają. Czy mi się to podobało? Chciałam, ale to bardzo, aby moja natura przywykła do życia z dnia na dzień, całkiem uporządkowanego, całkiem do rzeczy, bardzo skrupulatnie zaplanowanego i udało mi się, częściowo niestety – bo w tym wszystkim pięknym, prostym, harmonijnym życiu nie udało mi się odnaleźć tego co kocham, tego co ja zawsze uważałam za najważniejsze w życiu, tego co wydaje mi się być najważniejsze dla każdego człowieka – SZCZĘŚCIE i oczywiście wypisuję je z dużych liter, bo to szczęście, o którym właśnie teraz piszę to szczęście nieskończone, takie, dzięki któremu będę wiedzieć, że nic złego już się nie stanie, takie o którym mam tylko ja wyobrażenie (bo każdy szczęście interpretuje inaczej)– pragnę tego jak niczego innego na świecie.
Dlatego właśnie nie zawracam sobie głowy bzdetami jak praca czy pieniądze, chociaż powinnam bo one kiedyś się kończą, a mnie dopadnie za chwilę mój pracoholizm. Dlatego walczę z tym i to bardzo, chociaż w dzisiejszym świecie nie jest to łatwe…. Zresztą… nic nie jest łatwe, wszystko wymaga pracy i poświeceń.
Poświęceń hehe – no tak bo jest 7: 30 sobota a ja już jestem w Krakowie po całej nocy spędzonej w pociągu z Poznania, niestety zrobiło się zimno, a to oznacza, że październik też się zbliża czyli zajęcia na kochanym UEK-u.
McDonald jedyna i odwieczna restauracja, która jest otwarta zawsze i wszędzie, dlatego gdy cała galeria Krakowska w sobotni poranek jeszcze głęboko śpi, gorąca kawa, laptop i ja. Zwarci czekamy na kolejny dzień, który tak naprawdę nadszedł wraz z godziną 00:00. Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie tutaj usłyszałam motyw przewodni dzisiejszego dnia… don`t worry  be happy… Koło godziny 11-12 czekam na bardzo ważną informację dotyczącą mojego samochodu, a raczej stanu technicznego czekam na naprawę już ponad miesiąc, mam nadzieję go odebrać, ale jeśli tak się nie stanie I will be happy anyway.
Zresztą niesamowite jest to, że, od kiedy mieszkam w Poznaniu, nie mam czasu dla siebie – naprawdę nie wiem jak to się stało – czuję się niesamowicie, wreszcie odkryłam, że to co robię, gdzie jestem, z kim przebywam, pomaga mi dążyć do mojego upragnionego szczęścia, tu jest moje miejsce – tak właśnie. Tylko czy to może trwać wiecznie?
Ostatnie zdarzenia mojego życia pokazały, że jeśli już coś się sypie to wszystko od razu i tym razem boję się, że będzie tak samo, że kto jak kto, ale ja nie mogę okazywać zbyt wielkiego zadowolenia z życia lub samej siebie, bo to wszystko w mgnieniu oka pęknie, a wtedy to już nic nie będzie.
Wczoraj wieczorem oglądałam film, wiedziałam, że jest mi ciepło, miło, przytulnie a co najważniejsze – czułam się bezpieczna, jakby ktoś zapiął mi niewidzialne pasy i trzymał mocno, uśmiechnęłam się sama do siebie i zamknęłam na chwilę oczy, może to pesymizm, który przeze mnie przemawia, ale zobaczyłam coś, czego widzieć nie chciałam, perspektywa nocnej jazdy pociągiem (podróżowania i to samej nigdy się nie bałam) w tym momencie przytrzymałam się mocno krawędzi kanapy i pomyślałam, że chcę zostać tu gdzie jestem i nie chce nigdzie jechać, a gdy otworzyłam już oczy, wszystko było po staremu znowu czułam się bezpieczna i z taka myślą wsiadłam do pociągu, noc minęła spokojnie, prócz oczywiście jakiś wrzasków na korytarzu, zapięłam pasy bezpieczeństwa w swojej głowie i już się nie bałam nawet najgorszego uderzenia.