wtorek, 28 czerwca 2011

Urodziny

Ostatnio pisałam o moich planach, natomiast teraz powinnam napisać o postanowieniach noworocznych. Chyba tak to mogę ująć. Wczoraj minęło 25 lat, w tym czasie strasznie dużo rzeczy się wydarzyło i chyba nawet dużo zrobiłam dla samej siebie. Natomiast to co muszę zrobić przez kolejne 25 lat ojj to już chyba wyższa szkoła jazdy.

Urodziny, jakoś nie lubię, albo nigdy nie mam pomysłu jak je obchodzić. Zresztą to nie jest istotne, istotne jest to, że muszę zadbać troszeczkę o moje pokręcone życie. Wrócić tam, gdzie jest moje miejsce, tak na zawsze, zbudować dom, rodzinę i normalne relacje z bliskimi. Nie mogę żyć na takim wygnaniu tutaj.
Czuję jednak, że tęsknię, że nie czuję się tu na tyle dobrze, aby tutaj zostać. Czegoś mi brakuje, moje ciało nie jest w pełni sobą, nie jest w całości, czuję się jakbym była rozrzucona po całym kraju i niestety nie umiem się pozbierać. Ogromnie potrzebuję wsparcia, motywacji i przeświadczenia, że naprawdę chcę to życie zmienić. A następnie zacząć działać.
Tak jak w tym polskim filmie, ostatnio nawet mój tata mi o tym przypomniał: "zastanów się co tak najbardziej chciałbyś robić, a potem zacznij to robić". Ja wiem doskonale co to jest, ale boję się strasznie podjąć te decyzje.
Wczoraj podczas krótkiej rozmowy na FB, kolega, którego nie widziałam od czasu zakończenia liceum, napisał mi, że niektórzy po prostu tak mają, że nie potrafią usiedzieć na miejscu. Ja też nie potrafię, ale bardzo bym chciała się tej sztuki nauczyć. Chciałabym umieć siedzieć na tyłku tam, gdzie jest moje miejsce.

czwartek, 9 czerwca 2011

Plany...

Dziś już nie wytrzymuję z samą sobą. A raczej z moimi planami. Jak wiadomo jestem osobą, która wszystko planuje.
Dziś rano zostałam zapytana o plan na weekend, co do godziny mogłam od razu przekazać informacje gdzie się znajdę i co wtedy będę robić - niestety jestem też osobą, która swoich planów zmienić nie lubi. Planując, praktycznie w 99% powinnam mieć świadomość, że coś się wydarzy i będę musiała moje plany zmienić.
Jednak z kolejnej strony, nie planuje się przecież niczego, mając z góry założoną zmianę tych planów - ohhh ale to zakręcone.
Ja w każdym razie mam dość, dowiadywania się na ostatnią chwilę, że moje plany się zmieniły, wiem, że nie jest to zależne ode mnie, ani nawet od osób, z którymi plany są po części związane, ale od zjawisk... hmm niech tak ładnie nazwę nadprzyrodzonych. W każdym razie nie mam już najmniejszych sił, aby planować i zmieniać plany. Od stycznia zaplanowałam każdy weekend, wyjazdy, przejazdy i pakowanie walizek, aż do ostatniego weekendu czerwca. Ze łzami w oczach czekam na wakacje, aż wreszcie będę mogła tu zostać nie mając w planach NIC, realizując spontany, które kiedyś tak bardzo lubiłam i łudząc się, że nie zestarzeję się aż tak bardzo kiedy przyjdzie koniec czerwca.

wtorek, 7 czerwca 2011

śmietnik, czyli Katharsis w Paryżu

Mój ostatni weekend rozpoczął się wspaniale i tak też się zakończył.
W piątkowe słoneczne i gorące popołudnie znalazłam się w mieście marzeń. Ale sama nie wiem, czy rzeczywiście jest to miasto moich marzeń, albo jak kto woli miasto zakochanych. Aktualnie jestem już po zwiedzaniu tego miasta, wróciłam do szarej rzeczywistości... i mam takie dziwne wrażenie, że jeszcze bardziej szara to była rzeczywistość właśnie w Paryżu, a ja wróciłam do mojego własnego świata.
Czy Paryż mnie zachwycił, zauroczył?, a może wręcz przeciwnie, zaniepokoił i otworzył oczy na pewne sytuacje i inny świat.

Prawda jest oczywista, niektóre rzeczy zostały wyolbrzymione w przewodnikach i notatkach opisujących jaki to cudowny jest Paryż. Natomiast o takich, jak np. katedra Notre Dame, wolałabym się nie wypowiadać. Z prostego względu, nie umiem wyrazić słowami, tego co widziałam, stworzenia nieziemskiego, ogromu mistycyzmu i tej atmosfery świętości. Nie będę pisać dalej bo zepsuję cały urok dla tych, którzy się tam wybierają, a Ci którzy już tam byli, doskonale chyba wiedzą o czym mówię.

Jeśli chodzi o resztę zabytków - to spoko, nie porwało mnie to, ani nie rozczarowało. To chyba dobrze, było jak było i tyle.
Jednak ostatniego dnia, gdy już całkowicie wyczerpani wędrówką i podnoszeniem głowy by sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam czegoś ładnego, dotarliśmy ponownie na wzgórze Montmartre do świątyni Sacre-Coeur. Siedząc w ławce nie rozumiejąc nic, o czym mówi do nas czarny ksiądz prowadzący mszę, nie potrafiłam skupić swojej uwagi na niczym konkretnym, a myśli buszowały po głowie.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz spojrzeliśmy w dół - na rozciągający się horyzont... było tak pięknie, słońce oświetlało budynki, było widać całą panoramę Paryża- tego pięknego Paryża. W tym momencie wiedziałam, że chcę tam zostać, usiedliśmy więc na schodach razem z tłumem już tam siedzących: murzynów, chińczyków, białych, każdy był innej narodowości. Niesamowite było to, że różniliśmy się wszystkim, nie tylko kolorem skóry, czy pochodzeniem, religią, poglądami politycznymi, a nawet językiem. Wszyscy razem wsłuchiwaliśmy się w głos "angola" - typowego rudego "angola"(ale podobno to jednak francuz), który urządził nam wspaniały koncert, w przerywnikach rozmawiał z nami w dwóch językach, także wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi, angielski i francuski. To było dość niesamowite doświadczenie, bo on mówił po angielsku, a ktoś odpowiadał w innym języku.
Miał swoją gitarę i śpiewał, co? hmm piosenki, przeboje, które znali wszyscy tam obecni, nawiązał taki wspaniały kontakt z publicznością, na dobrą sprawę zaśpiewać mógł z nim każdy, wystarczyło troszkę chęci, karta z listą utworów i do dzieła. Zaraz za nim na jednej z kolumn ogrodzenia kościoła siedział sobie mały murzynek - heh mały to on rzeczywiście był, ale strasznie umięśniony. Siedział sobie z piłką, a potem gdy zdecydował się pokazać co potrafi rozpoczął akrobacje, był to niesamowity widok, jego zdolności zachwyciły wszystkich. Oklaski, uśmiechy, podanie ręki i podziw no i oczywiście trochę euro, to uzyskał mały murzynek bawiąc się piłką, a za nim rozpościerał się cudowny widok Paryża.

Pomyślałam sobie wtedy...
Jaki ten świat jest dziwny, wojny, pobicia, gwałty, rasizm. Ludzie różnych narodowości naprawdę się nienawidzą, ale są takie miejsca na świecie, jak święte miejsce Sacre-Coeur w Paryżu, gdzie wszyscy bawią się przy jednej muzyce, klaszczą, piją piwko (winko), śpiewają 100 lat osobom, których nie znają, bez granic, bez barier i wojen - czy tam nie może być zawsze i wszędzie.

Natomiast, co mi się bardzo rzuciło w oczy o właśnie wyżej wspomniana dzielnica, w której nocowaliśmy i na dobrą sprawę, bardzo się cieszę, bo wymagało to troszkę wysiłku, znaleźć jedna z licznych malutkich bocznych uliczek i wdrapać się na szczyt 6 piętra, z drugiej strony cieszę się również, z tego co zobaczyłam inaczej pewnie trudno byłoby w coś takiego uwierzyć. W ubogich ludzi Paryża, w to, że na każdym kroku śmierdziało moczem, to że ludzie spali wśród gazet na ulicy, to że dookoła jest biednie i niebezpiecznie, a samotna podróż metrem, to nie małe piwo.

Paryż ma kilka twarzy, malownicze, czyste, zadbane i pełne zabytków oraz pełne biedy, śmietników, smrodu i lęku, na szczęście również i takie jak Sacre-Coeur, gdzie liczy się duch i radość i wspólnota.