środa, 23 lutego 2011

Apartament do wynajęcia – czyli...

opowiem, wam ich historię.... (celowo „ich” jest z małej litery, takich historii jest bardzo wiele, a te osoby pozostaną anonimowe...)

Świnoujście, piękna, chociaż dzisiaj bardzo mroźna kraina słońca, morza i uzdrowicielskich wartości w powietrzu. Taki dzień jak dzisiaj napawa energią, dostarcza nam nadziei, że mimo -7C na zawnątrz słońce razi nasze przyzwyczajone jedynie do ciemności oczy.

W pięknej lokalizacji, z widokiem na samo morze... ogromne 160m2, dwa poziomy, ogromne okna, piękna kuchnia, przestronnie, czysto, przytulnie, rodzinnie. W takim mieszkaniu można się zakochać... Takie mieszkanie powinno być pełne miłości... i okazuje się, że własnie przez brak tego najważniejszego czynnika – stało się bezużyteczne, puste i ciche. To mieszkanie, apartament istnie królewski, z wygodną kanapą i jadalnią na 8 osób, rozglądając się dookoła można sobie wyobrazić spotkanie rodzinne, śmiech dzieci, rozmowy dorosłych...a tu nagle....a tu pustka...czegoś brakuje, nawet w kominku ognia.

Apartament ten kiedyś był wypełniony tym co najważniejsze, stał się on prezentem ślubnym dla małżonki pewnego Pana, aby pokazać jej jak bardzo ją kocha, aby uwiecznić ten symbol na zawsze postanowił między jednym, a drugim piętrem napis: „AM2004”, inicjały imion małżonków oraz rok, w którym wzięli ślub. Symbol, znany tylko im... coś magicznego i pięknego.
Po 6 latach, niestety kobieta postanowiła, że w tym pięknym apartamencie chyba już nie ma miłości, zabrała swojego 4-letniego synka i wróciła do mieszkania w blokowisku w centrum miasta.... czekają na rozwód...
I tak się skończyła ta hostoria... apartament jest pusty „do wynajęcia”, zaraz wprowadzi się tam nowa rodzina, może ona wypełni go miłością...
Ale napis pozostanie na zawsze jako symbol... przeznaczenia tego miejsca.
Piękne, romantyczne, smutne i co gorsze – prawdziwe...

wtorek, 22 lutego 2011

...a może by tak...

uciec? ale dokąd?, gdzie iść i co ze sobą tam zrobić, nie mając planu na życie w mojej głowie buszują różne myśli. Nie mając stabilnej sytuacji życiowej poruszam się jak w wielkich ciemnościach, szukając odrobinkę światła. Od paru tygodni sama nie wiem co się ze mną dzieje. Mam pracę, którą bardzo lubię, ale tu gdzie jestem nie mogę sobie uświadomić, a może po prostu mam wielką bairerę w głowie, która mówi, to nie na zawsze, nie przyzwyczajaj się, zaraz wrócisz. A może to pragnienie powrotu i ułożenie sobie życia tak normalnie sprawia, że nie mogę się pozbierać. Są dni, w kórych po prostu nie ma problemu, żyję z dnia na dzień, mam wielkie plany, które wdrażam w życie oraz pokonuję swoje lęki. Jednak są dni, takie jak dziś, którymi mogę spieprzyć całą swoją piękną stronę tego życia. I tego się boję, czasem mówię za dużo, czasem nawet myślę za dużo, czasem wydaje mi się, że to nie ma sensu....
Wczoraj nie miałam już siły, czasu aby dokończyć tego posta.
Czytając go dzisiaj rano zastanawiałam się czy może nie skończyć tego tak jak jest w tej chwili, po prostu.
Czy może mam jednak coś do powiedzenia...
Wczoraj wieczorem zrobiłam sobie mały wycisk w domu, a następnie na zajęciach Active. Wieczorem poczytałam moją magiczną książkę i przeprowadziłam miłą rozmowę telefoniczną. Z tymi wszystkimi dziennymi rozterkami, informacjami, kóre trafiły do mojej głowy położyłam się do łóżka. Dziś rano, chcę myśleć bardziej pozytywnie, staram się. Zawsze myślałam, że myślę bardzo optymistycznie, nie wiem kiedy to się zmieniło, nie wiem kiedy przestałam brnąć na ślepo w przyszłość, która nie wiem co kryje za zakrętem. Teraz za każdym razem, kiedy tylko mam okazję zacząć coś nowego, wydaję mi się jakbym szła przez ciemny park i co minutę obracam się czy przypadkiem ktoś za mną nie idzie, ktoś mnie nie śledzi, a może ktoś chce mi podłożyć nogę... może to po prostu dlatego, że chcę mieć świadomość - plan mojej najbliższej przyszłości i tak jej nie znam i zgadzam się z tym, ale mam plany na życie, wciąż nieokreślone, wciąż nie są żywe i dalekosiężne, ale muszę "wierzyć", że kiedyś tam trafię.
To jest wina mnie samej, mojego dziwnego przeświadczenia i przeczucia, że pewne sprawy nigdy nie będą dotyczyć mnie. tzn wydaje mi się, że po prostu nie uda mi się czegoś zrobić, dokonać, uspokoić swojej duszy, ułożyć sobie życia, bo...., bo coś się stanie. Że wszyscy mogą tylko nie ja, dlatego chciałam kiedyś niektóre sprawy zrobić może na siłę, przyspieszyć przyszłość. Sądzę, że to nie ma sensu, poddałam się przecież, nie chciałam tak żyć, może po prostu nie takim kosztem, nie kosztem poświęcenia całego życia dla czegoś co nie istanieje, dla miłości, której nie ma.

A teraz.... teraz poczekam, postaram się nie pomagać szczęściu, ale to nie znaczy, że ja nie mam swoich potrzeb bycia kochaną, szanowaną, wspieraną. Mam, ale ... te potrzeby są w 100% zaspokojone, mimo tego, że na taką odległość i mimo tego, że wciąż chciałabym więcej...:)

poniedziałek, 14 lutego 2011

"dobrze"

W przeciwieństwie do innych ten blog stał się dla mnie odskocznią. Siedząc tutaj, nie czuję się, aż tak źle. Wydaje mi się, że ktoś mnie słucha i nie muszę czekać do wieczora, nie muszę dzwonić. Tylko właśnie wtedy kiedy tego potrzebuję... mówię- piszę- prowadzę monolog z samą sobą, bo do nikogo tego nie kieruję, ba! nawet nie oczekuję, że ktokolwiek to przeczyta. Jest mi wtedy lepiej. Potrafię (bo normalnie tego nie potrafię) wyrazić to co czuję, powiedzieć to na głos. Moja mama, a teraz wiele innych osób również, jak zapytają mnie co słychać, a ja odpowiem jedynie moje sławne: "dobrze" tzn. że nie jest dobrze, ale również to oznacza, że nie umiem w danym momencie nazwać emocji, które we mnie buszują, nie potrafię wyrazić za pomocą słów uczuć i tego dlaczego jest mi źle, sławne "dobrze", stało się już sławne gdy w 2 klasie szkoły podstawowej przychodziłam do domu ze szkoły i mówiłam, że jest dobrze, następnie mama na wywiadówce dowiadywała się, że jednak jest bardzo źle. Jako mała dziewczynka nie wiedziałam, że można czegoś nie wiedzieć, nie rozumieć i myślałam, że lepiej jest mówić, że jest okej i tyle, nie zagłębiając się w rzeczywistość i sygnały mówiące, że czegoś nie potrafię pojąć.
Teraz też tak jest. Dziś rano moja kochana Mamuśka usłyszała jedynie "dobrze" i od razu się zdenerwowała, ale ja naprawde nic więcej na swój temat nie umiem jej odpowiedzieć. Nie mam trochę czasu, aby płakać - wczoraj miałam, więc płakałam. Ale to tylko dlatego, że mi się zebrało, że wreszcie miałam okazję i nie było nikogo kto mógłby powstrzymać ten szloch, nie było nikogo kto zaprzestałby walki z tym co siedzi w środku. Tak czasem musi być, wczoraj była ku temu piękna okazja i za to wypiłam.
Dzisiejszy dzień to już norma, bywa jak bywa, plany w głowie się kotłują marzenia o pięknej i szcześliwej przyszłości nawet odrobinę nie przybliżają się do mnie. Ale to nie jest najważniejsze. Trzeba mieć marzenia, a ja spróbuję je zrealizować... może kiedyś.
Dzięki temu, że mogę teraz się wygadać i nazwać po imieniu wszystko co mnie dręczy, zastanowić się na spokojnie, jest mi łatwiej rozmawiać. I wydaje mi się, że robię postępy, że gdy mojemu rozmówcy nie wystarcza zwykłe "dobrze" staram się bardzo mocno zebrać w sobie i nazwać rzeczy po imieniu.

Od pół roku chodzę jak ślepa, nie wiem jakie decyzje podejmuję, siedzę w ciemnościach i nie widzę wyjścia. Podejmuję decyzje, nie tak jak to ja zawsze podjemuję, zastanawiając się co będzie ze mną potem. Robię po prostu to co w danej chwili uważam za słuszne, że tak będzie lepiej dla mnie, a czy jest? Ja tylko chciałam zrobić coś dobrego dla siebie, podjęłam decyzje, które mają rozwinąć, mnie jako człowieka, otworzyć się na nowy świat i wyzwania. Ale nie myślałam, że będę musiała utopić się tu sama.
Ale wiem, nie zmienię już tego. Zakopię moją przeszłość i do niej nie wrócę. Zacznę przyszłość, bo tylko na niej mi zależy. Jak będzie trzeba podpiszę cyrograf z diabłem i uziemię się na stałe - tam gdzie mi dobrze.
I muszę cholera wziąć swoje życie w swoje ręcę - nie wiem nawet co mam na myśli to pisząc, ale tak chyba powinnam to zakończyć. Decyzje podjęte mają swoje konsekwencje, ja wierzę w to, że nie będą one do końca złe, że Bóg pozwoli mi na trochę radości i miłości. I mam nadzieję i bardzo mocno staram się w to wierzyć, że teraz mimo tak wielkiego kopa, który dostaję raz po raz, że ciężar tych decyzji i konsekwencje zostaną wynagrodzone spokojem, miłością i wiecznym szczęściem. Tylko mam jedną prośbę Boże drogi, nie chcę na to czekać do emerytury. Jak będę musiała poświęcę się bardziej, ale za parę lat chcę to zakończyć i żyć normalnie.
Bo skoro nie mogę teraz... bo nie wiem, bo nie rozumiem dlaczego, inni żyją tam gdzie chcą, kochają i stoją twardo na ziemi, każdy ma swój świat, tylko ja sobie życie utrudniam... chcę, aby potem było pięknie... wiem, wiem marudzę. To, że się tu przeprowadziłam, zrobiłam bo chciałam, więc jestem tu gdzie chciałam być, kocham kogo chcę, ba i jestem kochana no i nie bujam w obłokach, więc czego mi brak, czego ja znowu jeszcze chcę, co mi nie pasuje? Zawsze musi być coś źle.
No to dobrze, niech tak będzie – wytrzymam, bo nawet nie wiem czego tak naprawdę oczekuję. Uprzedzam pytanie. Czego Ty kobieto tak właściwie chcesz, co byś chciała zmienić. Pracę? – to zmień. Miejsce zamieszkania – proszę bardzo. W tym rzecz, że nie! W tym rzecz, że ja nie wiem czego chcę...
Chcę...
Chcę...
Chcę...
Próbuję się usprawiedliwić, że mój cały monolog nie poszedł na marne i uświadomić sobie, czego i od kogo oczekuję. A może po prostu oczekuję od siebie więcej siły i wiary... że można tak żyć, że inni potrafią, że mi też może się udać, że przecież nikt mnie nie zostawi. Chciałabym abym nie musiała żyć od tygodnia do tygodnia czekając ... a potem kolejny tydzień chodzić z nie do końca szczerym uśmiechem, mówiącym teraz jest dobrze, ale za parę dni to znowu się skończy...

niedziela, 13 lutego 2011

cicho...

Gdybym miała się tak wypłakiwać, wypisywać i rozczulać nad samą sobą to właśnie dzisiaj bym to zrobiła. Nie chcę się rozpisywać na temat stanu mojej duszy i umysłu.
Wystarczy fakt, że ubrana zieloną bluzę z czerwonym winem w ręce i Dirty Dancing na "Polsacie" ze łzami w oczach próbuję znowu zostać sama.
Ostatni mój tydzień rozpoczął się samymi niespodziankami, o tych niespodziankach będzie mi przypominał tylko czerwony tulipan w szklance od piwa i podłoga pełna sierści Bąbla! Ale teraz próbuję zachować resztki smaków i zapachów tylko dla siebie.
Wiem jedno, za 5 lat po skończonym kontrakcie obudzę się z tzw. ręką w nocniku. Będę przed 30 i wtedy będę za stara na rozpoczęcie nowego życia. Stabilnego i trwałego, zresztą wydaje mi się, że moje życie gdzieś popłynie i już nie wróci.
Przegapię najważniejsze jego momenty - i po co? ooo wino się kończy tzn, że mój język zaczyna mówić prawdę, tak bez ściemniania i sztucznego uśmiechu, że wszystko będzie dobrze.
Nie będzie. Jak tak dalej pójdzie to nie będzie....
Niestety i trzymam kciuki i wy też trzymajcie, abym nie musiała mieć takich dni jak dzisiaj, bo to są złe dni, dni, w których tylko wspomnienia żyją. I nic więcej, bo ja od rana nie czuję, że żyję... za dużo kosztują mnie rozstania. Nie umiem się wziąć w garść - chyba się postarzałam i za bardzo zależy mi na związku, na tym aby nie być tu sama... dzień za dniem, tydzień po tygodniu, a to dopiero miesiąc mija.
W mieszkaniu robi się ciemno.. a ja wciąż mam nadzieję, że usłyszę ten głupi dźwięk domofonu, który sygnalizuje, że ktoś wchodzi na mój kod... ale się nie doczekam... bo nigdy nie zostanie tu ze mną na zawsze...
Mimo tego, że się staram, mimo tego, że robię wszystko, aby poprawnie jeździć jego autem, aby ugotować to co lubi, abym ja była dla niego idealna, aby on był ze mnie dumny.
No i wino się skończyło….

czwartek, 10 lutego 2011

badziewie

"badziewie", to specjalne określenie na soczewki kontaktowe, to bardzo filmowe określenie, które pojawiło się w jednym z polskich filmów, bardzo utkwiło mi w pamięci i kiedy wczoraj po raz pierwszy założyłam soczewki czułam się jak właśnie z takim badziewiem w oku. Nie umiałam sobie z tym poradzić, może to przez dręczącą mnie lekką temperaturę, ogólne rozdrażnienie, albo przeziębienie. Wszystkie te czynniki sprawiły, że sama dla siebie wydawałam się być niemiła. Pani, która próbowała mi je "wsadzić" udało się, ale sama miałam wyobrażenie aby pogryźć ją za to co zorbiła. Widziałam już dobrze wsyztsko okej, ale nagle myślałam, że zacznę krzyczeć: "i co teraz jak ja to zdejmę, uwolnijcie mnie od tego, weźcie to..." Dziś rano po 30 minutach dręczenia się ze sobą, a wcześniejszym podjęciem decyzji "wsadzę to", udało mi się pokonać samą siebie i mam to badziewie w oku... i wszystko widzę.
Jednak przeraża mnie perspektywa, że wieczorem znowu muszę to wyjąć...

wtorek, 8 lutego 2011

BOMBEL; BĄBEL

Wczoraj napisałam o mojej wizycie niespodziance, w której uczestniczył Bombel - Bąbel - pies naszych znajomych. Gdy wróciłam do mieszkania, zwrócono mi uwagę, że przecież Bąbel, to nie Bombel, ale właśnie Bąbel. Nazwa pochodząca od bąbelków, bąbli itp. Niestety mi każdego rodzaju bąble kojarzą się jedynie z bąblami na stopach po ubraniu po raz pierwszy nowych butów. Dlatego dla mnie bardziej pieszczotliwe określenie to Bombel, nazwa, która pochodzi od bomby, od czegoś, małego i niepozornego, ale jednocześnie z wielką siłą. Tak właśnie nazywam moje autko, i tak wolę wymawiać imię Bąbla - chociaż to nie jest mój pies i nie mam prawa mu zmieniać imienia. Zresztą Bąbel reaguje nie tylko na swoje imię oraz to wymawiane przez "om", ale również na Lotos... hehehe a o tym kilka razy przekonaliśmy się wczoraj.
Wracając do moich wszystkich wczorajszych schiz, rozterek i niedowierzań związanych z tym czy tą noc spędzę sama, czy jednak będzie ktoś obok... zakończyłam tym, że po powrocie do mieszkania w środku paliło się światło i ktoś na mnie czekał.To nie schizy, to nie wyobrażenie, ani sen na jawie – to rzeczywistość. Ciekawym doświadczeniem było jak ktoś w nocy lizał mnie po dłoni albo stopie... zaskakujące, nigdy bym się nie spodziewała, widać Bąomblowi się nudziło:) a ja chyba byłam na tyle zmęczona, że nie miałam siły mu tego odmówić :) Niestety dziś jest już dziś, trzeba wstać, iść do pracy, a wieczorem ... będzie wieczór.
Ten post nie ma dużego znaczenia w mojej egzystencji, jednak ma na celu sprostowanie bąbelkowo bombowych rozterek.

poniedziałek, 7 lutego 2011

strong enough

Fakt, że podczas podróży nie mogę pisać, nie mogę pozwolić sobie na przekazanie komuś swoich myśli i uczuć, ani tego jak okropnie jest ten Świat stworzony sprawia, że wszystko mi umyka, że te najgorsze emocje, które przecież w końcu też są istotne i oddają charakter nas samych znikają, zostają uciszone przez czas, jaki nas dzieli od samych chwil, do momentu, kiedy można o tym napisać.

Tak oczywiście było w ten weekend, inaczej nie byłoby powodu do takiego wstępu który napisałam na jednym wydechu. Tytuł też nie jest taki bez powodu, wczoraj zastanawiałam się jak będzie wyglądał najbliższy tydzień, miałam kilka wyobrażeń... Położyłam się na samej górze przedziału w pociągu i próbowałam zasnąć, ból brzucha pozwolił jedynie na skręcanie się na tym "łóżeczku", natomiast dzień w całej swej okazałości nie zaliczyłał się do cudownych. Oblany jeden egzamin, powiem szczerze - nie lubie jak coś nie jest sprawiedliwe i gdy ta niesprawiedliwość dotyka mnie bezpośrednio, jednak przypominanie sobie tych chwil przyprawia mnie jedynie o negatywne emocje... Próbując zasnąć układałam w kolejności każdą minutę poniedziałku, kolejne godziny i dni, aż do weekndu. Czekałam tylko na ten weekend, myśląc o nim chciałam jedynie krzyczeć, chciałam wyzwolić z siebie wszystkie emocje, które gromadziły się we mnie już od dłuższego czasu. Niestety jestem na tyle rozsądna aby jeszcze pocierpieć z tego powodu i pokumulować je jeszcze w sobie, aby nie zakłócać ciszy nocnej innym współpodróżnikom kuszetki PKP. Wszystkie moje plany o samotności, o egzystencji tylko z myślą o nadciągającym weekendzie po prostu legły w gruzach, może to i dobrze, potrzebuję teraz wsparcia, miłości i leku (na całe zło). No tak o 7:40 byłam już na promie do Świnoujścia, nagle dzwoni telefon - jak się czuję, co robię i gdzie jestem, głupio odpowiedziałam, że już na promie i za 30 min będę już brała prysznic.... ustawiłam się w kolejce abym mogła wyjść szybko i przejść się na osiedle, albo wziąć taxówkę. W pewnej chwili widzę pięknego psa, pomyślałam sobie, jest tak samo piękny jak Bombel Anety i Damiana i bardzo znajomo wyglądała kurtka właściciela psa, jak kurtka "moich silnych ramion". Szybko stwierdziłam, że to nie może być aż taki zbieg okoliczności, no tak...nie może, a może to moja bujna wyobraźnia, albo może jakaś schiza ze zmęczenia, a może po prostu chciałam go tam widzieć i nikogo innego... poszłam z nim do mojego mieszkania, całkiem w szoku, całkiem skołowana, z wielkim niedowierzaniem... śniadanie było na stole, mieszkanie wygrzane, tak przyjemnie i pełno (nienawidzę, wracać do domu, gdy jest tam pusto i cicho).
Prysznic... nie wiem, nie wierzę, a może jednak, może to nie schiza, nie. Przecież słyszę jego głos, ten głos jest jak anioł już nic nie boli, już rany się goją i można zapomnieć o nieszczęsnym weekendzie. Będę mogła być silniejsza, tak samo silna jak woda, którą się otaczam, która płynie i jest żywiołem, tak potężnym. W tym momencie już nie chciałam krzyczeć, już nie było mi źle. Już tylko byłam spokojna.

Teraz jestem w pracy i tak sobie myślę, a może to jednak naprawdę było wyobrażenie, może pójdę sprawdzić do mieszkania, czy on wciąż tam jest...może znikł... a może był jedyną istotą na tej ziemi, którą właśnie chciałam zobaczyć i mi się udało, to jest bardziej niż niemożliwe. Dlatego proszę Cię, gdy tylko za parę godzin wrócę do mieszkania, bądź tam, przytul mnie, powiedz, że mnie kochasz, swoją siłą dodaj mi odwagi, abym była wystarczająco silna, aby móc za Tobą tęsknić i kochać Cię, w każdej chwili, którą podaruje mi Bóg.
Bez takich chwil, bez siły, motywacji i czasem samotności, bez płaczu i śmiechu, cierpienia, własnego zdania, szaleństwa i kochania - nie ma życia, które można zakończyć słowami: To była jazda!!!!