poniedziałek, 31 stycznia 2011

POZNAŃ GŁÓWNY

Jest poniedziałek i co? Mam opowiadać Wam o tym co takiego wydarzyło się w weekend i w ostatnim tygodniu? To chyba nie ma sensu, prócz wielkiej nauki cyferek. W chwilach, o których można powiedzieć odpoczynek, albo spałam, albo jadłam, natomiast resztę szczegółów zostawię jedynie dla swojej pamięci o nich. W piątek udało mi się wyjść wcześniej z pracy i już o 20 byłam w Poznaniu. Potem winko z mamą i piwko ze znajomymi... mimo tego, że zakładałam naukę (od soboty rana) to piątek - wyjście na 2h było zbawienne, ale jednocześnie dało mi poczucie, bycia potrzebną i kochaną. A to chyba dobrze, nie czuję tego na co dzień, wiem, że różni ludzie mnie potrzebują, ale to jest innego rodzaju potrzeba, potrzeba bycia z kimś, czasem tylko po to aby (no właśnie) być, spoglądać sobie głęboko w oczy i czasem nic nawet nie mówiąc, nic w tych oczach nie widząc, nic prócz troski i zrozumienia, miłości...? Czy każdy z Was może przyjść dziś po pracy do domu, spojrzeć swojemu partnerowi głęboko w oczy i zobaczyć... siebie. Ktoś kiedyś powiedział i cały czas o tym myślę, że nie powinno się wpatrywać w siebie nawzajem, lecz patrzeć w tym samym kierunku. Jednak co może być tym kierunkiem, wspólny cel, wspólne życie? a może po prostu celem jest wzajemna miłość.
Wiem, że troszkę bez sensu się rozczuliłam, na punkcie miłości, ale nie jest ważne jak ktoś to nazwie (bo część osób wcale w nią nie wierzy) to sądzę, że jednak najważniejsze jest to, aby obojętnie jakim tworem naszej ludzkiej wyobraźni to uczucie było, aby dawało nam szczęście.
I dziś pomyślałam sobie tak, że jestem tutaj, sama, można powiedzieć, że będąc tu na miejscu nie czuję tęsknoty, za domem, mamą, tatą, siostrami i oczywiście tymi silnymi ramionami, ale gdy jestem już w pociągu, gdy jadę na dworzec, gdy tylko zobaczę napis: "POZNAŃ GŁÓWNY" to chciałabym być w kilku miejscach jednocześnie, zobaczyć ich wszystkich uściskać i patrzeć w oczy i wtedy wiem, że tęskniłam, że to silniejsze ode mnie, że cieszę się, że tu jestem i nie chcę wracać.

Już teraz wiem, skąd moje złe i czasem agresywne samopoczucie, albo ciche i beznamiętne spojrzenia, dzień przed odjazdem, mój świat się zmienia, widzę go inaczej, nieubłagalnie dni przepływają bardzo szybko i należy wrócić do szarej codzienności. Mój organizm (mimo tego, że jestem na tyle inteligentna i mało dziecinna, że potrafię sobie samej wytłumaczyć, że tak musi być) daje znaki, że zbliża się nieuchronny koniec, koniec mojego świata i wracam do codzienności. I każdy powrót jest potworem, wczoraj też tak było. Pociąg jeden, drugi, jakoś to przeżyłam. Potem spacer po opustoszałym Świnoujściu we mgle gęstej jak mleko, krajobraz wczorajszej nocy przypominał bardziej sceny z horroru, niż nadmorski kurort. Na swojej drodze spotkałam, tylko dwóch pijanych facetów, kobietę z psem i jakiegoś kolesia idącego drugą stroną ulicy. Gdy doszłam do osiedla pojawiło się światło - dosłownie - światło, które oświetlało niczym ścieżkę w tunelu całe osiedle, tu jest moje mieszkanie, to jest mój aktualny cel, tu będzie mój świat, tam gdzie "światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnie".

Noc była dziwna, po całym weekendzie nauki, śniły mi się egzaminy, zadania i odpowiedzi i nawet ściągi, które pisałam, nie wiedziałam gdzie jestem i czy naprawdę tylko śnię. Obudziłam się, obok leżały notatki z ZFP. Ostatecznie obudziłam się godzinę przed budzikiem, ale nie umiałam wstać, byłam zmęczona. Marzę teraz o jednym, by mieć takich kilka dni (bo jeden to za mało), w których wiedziałabym, że nic nie muszę, jak będę chciała to mogę, ale nie muszę wstać, nie muszę zjeść śniadania, nie muszę chociażby się ubierać...mogę, ale nie, że muszę, bo coś trzeba załatwić, że muszę, bo ktoś na mnie czeka, że muszę, bo ktoś przyjdzie, że muszę, bo chcę odwiedzić rodzinę. Dni lenia są potrzebne, niestety dość szybko się kończą i dlatego powinny być minimum dwa. Aby pierwszego chociaż dnia, nie myśleć o tym, że na następny trzeba wstać do pracy... tylko beztrosko myśleć o "niczym". Ale nie za często, raz na pół roku, po każdej sesji (do tej pory takie dni były raz w roku, po sesji letniej jeździłam do Poznania, wtedy robiłam co chciałam, ciepło, słońce, energia, żyjące miasto, moi ukochani ludzie, miałam praktycznie każdą minutę zaplanowaną, ale i tak zaliczam te dni, do dni lenia).

czwartek, 27 stycznia 2011

czwartek

Nie wiem i chyba nawet nie chcę wiedzieć, bo to nie ma sensu sie domyślać i zaręciłam nie tylko was ale samą siebie, chodzi o to, że nie wiem dlaczego w ostatnim czasie moje posty noszą nazwy albo dni tygodnia, albo dat, może po prostu chcę wszystkim, ze sobą włącznie uświadomić jak ten czas szybko leci i mimo tego, że pisałam parę dni temu to troszkę się stęskniłam. Dziś po raz pierwszy od ... nie pamiętam kiedy wyszło słońce, ale nie na chwilę, tylko mamy godzinę 16, a słońce pojawiło się na niebie od 12, wcześniej oczywiście padał śnieg i mocno wiało, ale teraz słońce oślepia. Nasze oczy nie są przyzwyczajone, po całej zimie(zresztą i tak mamy koniec stycznia dopiero) do tak jasnych barw. Jednak słońce pobudza do życia i aż chce się iść po pracy na spacer. Niestety o godzinie 17 jest już prawie całkiem ciemno, gdy zapadnie zmrok szara rzeczywistość waraca. I znowu to samo, gdy wrócę do domu nie będzie mi się chciało odsłonić rolet, bo po co, a rano wyglądnę tylko by zobaczyć ile śniegu napadało, albo czy może odwilż już przyszła.

Jutro zaraz po pracy jadę do Poznania i wyśpię się w moim łóżku, tzn na dobrą sprawę to nigdy nie było moje łóżko, odziedziczyłam je po swojej siostrze, która wyprowadziła się z domu. Wcześniej w domu w Poznaniu miałam łóżko piętrowe z siostrą przez jakieś 10, może 15 lat. Jednak pisząc tego posta i wypowiedziawszy w głowie słowa "moje łóżko" przed oczami ukazał się obraz łóżka z Chrzanowa (tam spędziłam dzieciństwo). Łóżko było ciemno zielone, wąskie i nie mam pojęcia dlaczego nazywaliśmy je półświnią. Kiedyś ta nazwa była dla mnie normalna i oczywista, a teraz zastanawiam się dlaczego? Przecież nie miało nic wspólnego ze świnią...

Weekend tak jak to w moim zwyczaju bywa zapełniony praktycznie co do minuty 22:30 Poznań główny przyjazd. Sobota nauka, obiad u mamy i nauka. Niedziela bardzo podobnie ale mamy już mało czasu, bo o 17:18 rusza pociąg do Świnoujścia. Chciałam bardzo w ten weekend spotkać się z moją Basią, ale musiałam jej odmówić, jest mi bardzo przykro, ale dobrze znam siebie, jak będę miała świadomość, że gdzieś wychodzę, jak każda kobieta będę myślała w co się ubrać, co z włosami i makijażem, a niestety muszę się skupić na cyferkach w ten weekend i mam nadzieję, że wrócę nauczona:)

Niestety mojego samochodu nie będzie, jest kolejny problem, albo caly czas ten sam, a leczony jest kroczek po kroczku nie widząc końca ani prawdziwej przyczyny jego złego samopoczucia. Kwestia mojego bombelka przyprawia mnie o czarne myśli i scenariusze i obwinianie kogo się da z przeszłości. Po co ja to zrobiłam, dlaczego go kupiłam, może go sprzedać, dlaczego nie upierałam się przy swoim zdaniu tylko podjęłam decyzję podyktowaną przez innych. Wiem doskonale, że takie myślenie nie ma najmniejszego sensu i za każdym razem, gdy ono włąmuje się do mojej głowy, próbuję je wywalić tak szybko jak się tak znalzało. To nie jest takie proste, jest dużo racji jednak w tym, że przecież kto jak kto, ale ja sama siebie najbardziej nakręcam.

Więc aby nie nakręcać się już więcej, postanowiłam żyć w spokoju serca, umysłu, duszy i ciała. Czasem musze sobie pomóc farmakologicznie, ale syropek z melisy nie jest niczym złym. Ale usilna praca nad własną osobą i przestrzeganie zasad i postanowień, które powtarzam sobie za każdym razem.... jestem silna i wiem, że sobie poradzę, nie ma innej opcji - tak musi być. I moje problemy w brzuchem (nie chcąc chwalić dnia przed zachodem słońca, bo wciąż pięknie świeci) chyba się skończyły, albo tracą na sile, bo to ja jestem silniejsza i sobie poradzę, a nie wirusy, bakterie czy stresy.
Wystarczy pokonać własne słabości w głowie, no racja nie wystarczy głupoty tutaj opowiadam, ale to jest jedna z ważniejszych rzeczy. Myślenie pozytywne i nie wyobrażam sobie życia bez tego.
Oczywiście takie myślenie nie przychodzi tak od tak, tylko to jest ciężka praca i otaczający Cię ludzie, a mnie otaczają sami pozytywnie zakęceni, uśmiechnięci i patrzący w przyszłość z nadzieją. Bo nadzieja umiera ostatnia.

wtorek, 25 stycznia 2011

kolejny tydzień

Mamy już wtorek a mi się wydaje, że cały czas tkwię w poniedziałku. Dziś miałam bardzo zakręcony dzień i niestety jutro chyba nie będzie lepiej. Jedyne co udało mi się bardzo pozytywnie załatwić to parking dla mojego bombelka przyjedzie do mnie w weekend. Ale ja niestety jadę do Poznania, z jednej strony bardzo się cieszę, ale z drugiej wydaje mi się, że powinnam sobie zrobić przerwe w jeździe pociągami, bo zwariuję za chwile.
Weekend był koszmarem chociaż nie tak jak ostatnio, szybko minął i ...i minął. Natomiast wpominam bardzo miło poprzedni tydzień. Zastanawiałam się czy chciałabym tak na zawsze... ale chyba nie! co za szybko to nie zdrowo, więc niech zostanie, tak jak jest, ja tutaj a on tam. Nie muszę się spieszyć z niczym, a tymbardziej nie chcę z nikim mieszkać, chcę być sama, muszę pobyć sama i muszę nauczyć się samodzielności i chcę umieć się rozstać, aby nie tęsknić za każdym razem kiedy wyjadę na parę dni. To chyba dobry plan,oczywiście nie oznacza to, że nie chcę zbudować czegoś stabilnego. Ale z doświadczenia wiem, że nie da się nic takiego zbudować będąc przyklejona do nogawki, muszę mieć swoja przestrzeń życiową i swoje sprawy. A niestety prawda jest taka, że ostatnio na każdym kroku widzę, że już nie jestem taka młoda, że mam zaraz 25 lat a to najwyzszy czas aby ustatkować swoje życie, w moim mniemaniu oznacza, to abym dokładnie wiedziała kim chcę w życiu być, co robić, wyznaczać cele i je realizować. Chyba życie przestało być zabawą jednak nie znaczy to, że nie należy traktować go z dystansem i czasem zamknąć oczu i skoczyć.... tak więc żyje dalej, nie tęsknię, bo nie mam na to czasu, jescze będe miała czas na to aby się z kimś zestarzeć, a teraz będę robić to co mi się podoba i tyle. Jak bede chciała wyskoczyć na zakupy do Londynu to wyskoczę, jak będę chciała podskoczyć w góry na weekend to pojadę, jak będę chciała zrobić tatuaż to też zrobię, a jak zdecyduję się założyć soczewki, to zdejmę okulary, a jeśli będę chciała założyć rodzinę, urodzić dziecko i zbudowac dom, to... zrobię to! Jak tylko będę chciała....! dlaczego? bo czuję, że żyję mimo napietego grafiku robię to co chcę, dla siebie, dla mojej przyszłości - egoistycznie no tak wiem, ale aktualnie tak ma zostać!

poniedziałek, 17 stycznia 2011

17.01.2011

Już po weekendzie, na dobrą sprawę poniedziałek też już się powoli kończy.
Jestem strasznie zmęczona, dzisiaj mały relaks i pójdę wcześnie spać... dzisiejsza noc będzie inna niż te poprzednie, dzisiaj będę miała do kogo się przytulić, na samą myśl chcę zabrać płaszcz i torebkę i uciec stąd do mieszkania w którym, ktoś na mnie czeka... to jest naprawdę wspaniałe uczucie.
Weekend był całkiem dziwny. W piątek wylądowałam w Poznaniu i zrobiłam wszytskim wielką niespodziankę. Następnie długa i męcząca noc w pociągu i zaliczenia w sobote. Niestety już w sobotę nie udało mi się obejść bez apteki, to był jakiś horror, koszmar z którego bardzo chciałam się obudzić. Nie potrafiłam nawet uwierzyć, że lek, który kupiłam mógłby mi pomóc. Całe szczęścia w niedzielę było już lepiej, nieznaczy to jednak, że nagle wyzdrowiałam, nie wiem co mi jest i nie mam czasu tego sprawdzić... może innym razem, nie lubie tracić czasu na lekarzy.
W pociągu powrotnym w Poznaniu dosiadł się do mnie mój gość. Czułam się bezpieczna i mogłam spokojnie spać w pociągu, ale i tak tej nocy mało spałam, wsyztsko mnie bolało i denerwowało, może przez napięcia, które jak impulsy elektryczne przeszywają moje ciało.
No i tak z tego pisania zostało mi 25 minut do powrotu do domu, jakieś zakupy czy obiad i marzę o ciepłym dresie i świeczkach i co najważniejsze o moich silnych ramionach, które przytulą i dzięki którym będę czuła się lepiej.

czwartek, 13 stycznia 2011

nowy rok, nowe życie, stare ciało

No tak, dokładnie jest tak jak napisałam.
Nowy rok 2011 wszyscy robią wiele szumu o zmianę daty, bo przecież nic więcej się nie zmienia. No może prócz całego mojego życia.
Od tygodnia mieszkam już w Świnoujściu, całkiem sama i czuję się z tego powodu dość staro. Zawsze uważałam, że tylko albo starzy kawalerowie, albo stare panny mieszkają same i to po trzydziestce. Mi całe szczęście do tego wieku jeszcze daleko, mimo wszystko jest to dziwne.
Praca nowa, super podoba mi się, Polska jest jaka jest i Włosi nie potrafią się przyzwyczaić, to czyni moją pracę bardzo śmieszną w niektórych momentach.
Jutro czeka mnie kolejny zbliżajacy się długi dzień w pracy i podróż na koniec świata. Ze Świnoujścia, przez Poznań, a następnie Warszawę do Dębicy, na kolejne zajęcia i zaliczenia. Nie ma wyjścia, byle by tylko moje zdrowie to wytrzymało. Niby nie powinno być tak stresująco jak poprzednio, tymbardziej, że powrót zapowiada się sympatycznie. Ale coś czuję, że znowu będę miała problemy z dojściem z dworca pkp, do mieszkania. Ból brzucha i słabość z niewyspania... no jedyne co mi pomogło to 40 minut przed pracą gorący prysznic.
Jednak ten weekend będzie dość ciekawy, zapowiada się z niespodziankami miłymi i niech tak będzie.
Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ktoś kto mieszka sam w domu może nie mieć nic w lodówce... hmm ja mam wyjątkowo małą lodówkę, ale jest tam jedynie majonez (a to podstawa) i 0,5l mleka oraz koncentrat pomidorowy. Więc nic się z tego nie wyczaruje niestety.
Od poniedziałku nie będę sama, będzie mój gość, chciałabym aby już ze mną został, tak na zawsze, tak naprawdę, aby po skończonym tygodniu nie wracał do poznańskiej codzienności tylko został tutaj ze mną w tym zimnym, wyimaginowanym, morskim świecie, w którym życie mimo ciężkiej pracy kojarzy się z wakacjami.
Brakuje mi tylko biegania. a może jeszcze nie brakuje, bo mogę to robić kiedy chcę, ale nie mam motywacji albo siły. Odpuszczam, bo boję się o mój brzuch, po każdym wysiłku boli mnie bardziej... nie wiem czy powinnam... W ogóle to bieganie idzie mi średnio i jestem z tego powodu bardzo zła. Niestety najpierw kontuzja, potem coś tam, teraz ten brzuch i niby zawsze jakaś wymówka, ale nie mogę obwiniać siebie, bo ja chcę, ale mi nie wychodzi.
i co teraz...?

niedziela, 2 stycznia 2011

...

2 stycznia 2011, aż ciężko przyzwyczaić się do nowego roku. Wszędzie mówią tylko o tym, aby przeanalizować poprzedni rok, aby poddać go ocenie, aby cofnąć się i wyciągnąć wnioski. Ja mój poprzedni rok nazwałam: "Lepiej późno, niż za późno". Z drugiej strony był to cholernie ciężki rok, burzliwy, stresujący i zaskakujący. Wiem, że w zeszłym roku niczego się nie bałam, wiedziałam, że będzie spokojnie, dzień, jak co dzień - niestety było zupełnie odwrotnie. Teraz boję się każdego następnego poranka. Boję się, że coś spieprzę, że sobie nie poradzę, albo zrobię coś, czego będę żałowała do końca życia, boję się dni wypełnionych pustką i co będzie, kiedy szczęście przejdzie obok. I dlaczego nie idę z wiatrem, tylko pod wiatr, dlaczego ja lubię sobie utrudniać życie - każdy dzień będzie bardzo trudny. A może strach ma wielkie zęby, i wcale mnie nie zje? Może boję się własnego cienia, a tak naprawdę ten rok, będzie trzeba zaliczyć do tych, które będą znaczące i piękne. Udało mi się nawet podjąć pewne wyzwania, tzn. największym wyzwaniem, jest postanowienie noworoczne, które jest moim marzeniem do zrealizowania już w pierwszej połowie roku, drugie postanowienie ma związek z wyjazdem na parę dni do Kielc, może uda mi się to zrobić latem jak znajdę chwilkę - nie spieszy mi się. Chcę tez jechać na niezapomniane wakacje, najlepiej na tripa po południowej europie. Chcę się nie bać sypiać sama, chcę się nie bać samodzielności i pełnej odpowiedzialności - powiem szczerze nauczyłam się liczyć trochę na innych, a gdy miałam lat 20 i wyjechałam na wyspy było łatwiej. Dziś niedziela, mam 3 dni, aby spakować walizki. Siedzę tu i pamiętam jak prawie 5 miesięcy temu robiłam to ostatnio. Nie było to łatwe, wiem, że za dużo rzeczy zostawiłam, wiem, jakie to wszystko miało konsekwencje, wiem też, że każda podróż nas czegoś uczy. Pozostawia ślady w naszym sercu i pamięci. Nawet nie chcę wiedzieć jak to będzie bolało... Bo to już boli, bo od kilku dni nie trawię niczego prócz jogurtu i zielonej herbaty. Bo nie umiem zostawić tutaj czegoś, kogoś, domu. Pamiętam dokładnie, co sobie pomyślałam i co odpowiedziałam jak usłyszałam pierwszy raz: Świnoujście. Powiedziałam NIE, nigdy w życiu, a teraz ktoś mnie zrzuci w przepaść i wiem, że te lata przeminą bardzo szybko, wiem, że te chwile będą miały konsekwencje na całe życie. Nie ważne, co tutaj wypisuje, chcę jakoś usprawiedliwić może samą siebie, albo może jeszcze bardziej się zdołować. Mam teraz przed oczami jedną twarz, jeden uśmiech, jedno spojrzenie człowieka, który najbardziej na tym ucierpi i nie może być inaczej. Na samą myśl łzy mi płyną po policzku, ale ja znam siebie, wiem, że jak tylko wpadnę w wir pracy, sesji, to.... To muszę się bardzo postarać, abym była w odpowiedniej chwili tam gdzie jest moje miejsce, w ramionach tego, który pozwolił na to wszystko, który zgodził się nie zastanawiając nawet minuty, (Czy wiedział o konsekwencjach? Wiele bym dała, aby przeczytać jego myśli tamtego dnia, aby dowiedzieć się czy się boi tak samo jak ja) w silnych ramionach, które sobie z tym poradzą. A co z odległością? I miłością na odległość? W moim życiu pokonywałam różne odległości, Poznań - Świnoujście to najkrótsza trasa. To nie jest odległość. I zrobię wszystko, aby to udowodnić, nie tylko tym silnym ramionom, ale przede wszystkim sobie.