czwartek, 22 grudnia 2011

jakiś dziwny dzień

Potrzebuję jakoś dzisiaj .. sama chyba nie wiem czego. To nic nowego, bo przecież ja całe moje życie nie wiem czego chcę.
Mam zły dzień, smutny, taki rozwalony, pusty, a ja w tym wszystkim czuję się fatalnie.
Nie umiem się na niczym skoncentrować. za godzinę mam być już na promie a potem w pociągu, niby super, ale czegoś strasznie się boję... jestem taka niespokojna i zamyślona, aż serce mi rozwala.
Potrzebuję zastrzyku w dupkę jakieś pozytywnej energii, albo po prostu tego za czym tak bardzo tęsknie, bo dawno nie było czasu, aby przytulić się do moich silnych ramion - mocno wtulić i aby wszelkie zło przeminęło.
Nie umiem podjąć decyzji dotyczących przyszłości, nie umiem bo sama nie wiem czego chcę, bo nie mam marzeń, bo za dobrze mi jest jak jest i nie chce mieć na nic zbyt dużego wpływu, bo w razie czego nie będę czuła się winna.
Chciałabym, aby ktokolwiek mógł te decyzje podjąć za mnie.
a teraz....cicho....

wtorek, 22 listopada 2011

nareszcie?

Wiem, że trochę czasu mnie tu nie było, chciałam naprawdę i to kilka razy, ale jakoś się nie zebrało. Teraz mam 24 minuty aby wyjść z pracy i to właśnie są idealne 24 minuty aby napisać to co mi leży na sercu.
Tak naprawdę... to nic mi nie leży. Wszystko jest cudownie.
Udało mi się odebrać dyplom z Krakowa, na nowej uczelni miałam już dwa koła, okno też mam już naprawione i wszystko jest cudownie, nie mam naprawdę czym się martwić... tylko dlaczego wciąż boli mnie głowa?
Nie będę teraz tego rozkminiać, bo to jakoś chyba bez sensu.
Natomiast pochwalę się czymś ważnym, albo nawet najważniejszym w moim życiu - jestem szczęśliwa, ba! jestem cholernie szczęśliwa i nawet sama nie wiem kiedy to się stało, sądzę, że był to jeden z tych jeszcze ciepłych październikowych wieczorów w magicznym Krakowie. Niby nic się nie zmieniło, niby wszystko jest po staremu, ale jednak... nigdy nie czułam się tak pewnie i tak realnie i tak... że to co się dzieje, naprawdę może dziać się tu i teraz i chyba nikt nie zabroni mi być wypełnioną miłością, optymizmem i radością z tego co mam - mamy.
I chyba M&M`sy zostaną moimi ulubionymi słodyczami, bo mają pewną wartość, której nikt nie zna - heh M&M tak, teraz i na zawsze...

Zastanawiam się tylko czy to wszystko jest tak okej? Niby tak... ale czy ja sobie na to zasłużyłam, czy przypadkiem za chwilę nie spotka mnie jakaś straszliwa kara, za to co dobre. Czy mój upór i egoizm w wyborze miejsca pracy nie przysporzy mi pustki. No właśnie tego chyba bym nie zniosła - pustki.
Dlatego jeśli kiedykolwiek będę chciała postawić własny egoizm ponad to co kocham i jeśli kiedykolwiek przyjdzie czas na słowa: "... twoje życie prywatne jest w ruinie, oznacza to tylko jedno - czas na AWANS..." to bardzo proszę, aby ktoś mnie kopnął mocno w dupę, otrząsnął i pokazał, że kiedyś bardzo zależało mi na życiu, które mam...bo nareszcie, jestem szczęśliwa...

czwartek, 20 października 2011

emocje

Najgorsze jest to, gdy znowu do głowy zawita przeszłość, ale w przeszłości też bywa coś pięknego, coś co powoduje, że oczy robią się mokre...

Nie wiem, czy wszyscy, mam nadzieję, że chociaż część ludzi jest takich, którzy wyobrażają sobie pewne sytuacja, wiedzą, że się z kimś mają spotkać i w głowie przeprowadzają sobie rozmowę z tą osobą. Oczywiście, gdy przychodzi co do czego, rozmowa i spotkanie wyglądają całkiem inaczej - ale to w tym przypadku nie ma znaczenia.


Zacznę od początku, we wtorek zadzwonił do mnie szef, było już koło 20 godziny, więc wiedziałam, że pewnie coś się stało. Z rozmowy nie potrafiłam nic wywnioskować, ale chodziło o transport na lotnisko dla kogoś... Nie rozumiałam tego, bo przecież transport dla tej osoby, był już realizowany w poniedziałek i z tego co wiem odbył się. To dlaczego ma być znowu na środę? Stwierdziłam, że najlepiej będzie, jak sama zadzwonię i się wszystkiego dowiem. Włoch do którego dzwoniłam mówił bardzo chaotycznie, dlatego postanowiłam się z nim natychmiast spotkać w biurze i wyjaśnić o jaki transport mu dokładnie chodzi. Chodziło o transport powrotny dla jego żony - która przyjechała dwa dni wcześniej - okazało się, że przyjechała powiedzieć mu tylko, że się rozstają i wraca do domu.

Przykre.... bardzo przykre, ale takie jest życie.

Dziś przyszły do tego Pana dwie paczki i zastanawiałam się kto je nadał - sprawdziłam - jego żona. To teraz pytanie, kiedy je nadała - w dzień wylotu do Polski. Czy przed wylotem spakowała resztę jego rzeczy i wysłała....?
ciekawe....

I tu pojawiła się w mojej głowie krótka rozmowa z nim - tzn jak mogłaby potencjalnie przebiegać. Dziś wieczorem ma zgłosić się po przesyłkę do biura... pomyślałam sobie, że może to jakoś skomentować i co ja mu wtedy odpowiem.... moja odpowiedź byłaby taka:

"Widzisz, tak to jest, kobiety są okropne"
On w tym momencie pewnie by wtrącił:
- Ty chyba taka nie jesteś - muszę sobie trochę wlać, bo on przecież nie doświadczył mojej złości i okrucieństwa, dlatego może myśleć, że jestem miła. Na to mu odpowiadam:
- Niestety, jestem, każda taka jest i nie ma wyjątków - Tutaj zaczynam przypominać sobie przeszłość i mówię - wiesz, kto by pomyślał, ja w zeszłym roku miałam inne życie, no może 1,5 roku temu. Miałam mieszkanie, własny samochód, psa, narzeczonego, pracę, której nienawidziłam, ale miałam i co... i pewnego dnia pojechałam do rodzinnego miasta, gdzie spotkałam się z kumplem, w którym kochałam się strasznie mając 18 lat (ale wtedy to nie miało dla mnie znaczenia). Spotkanie było dla mnie o tyle ważne i otwierające mi oczy, że zobaczyłam siebie samą - osobę, która nie jest kochana. Gdy wróciłam - zbuntowałam się, rozmawiałam, prosiłam o zmiany, a gdy się nie udało - zerwałam - rzuciłam - byłam wredna. Spakowałam się i pojechałam. Myślałam, że nie przeżyję tego, bolało. Ale po jakimś czasie okazało się, że jestem wyzwolona i szczęśliwa, że ten "mój kumpel" to miłość mojego życia, że jestem teraz dla niego najważniejsza i on dla mnie też. Dzięki temu, że zmieniłam swoje życie, nie wiedząc czy robię dobrze, zmieniłam je na lepsze. I mimo tego, że jestem daleko, to czuję, że mam go przy sobie, że jest ze mną, że nie jest ważne, że przytulam go tylko w weekendy, ale najważniejsze jest to, że mimo odległości nie czuję się tak samotna, jak czułam się z osobą, którą miałam przy sobie każdej nocy... I teraz wiem, każdego dnia, w każdej chwili uświadamiam sobie, że jestem najszczęśliwszą sobą na ziemi, nie tylko kocham, ale jestem kochana i czuję to!

Nagle poczułam, że po policzku spływa mi łza i ocknęłam się, wciąż stałam na środku biura przed tymi pudłami od jego żony, a skaner zakończył swoją pracę.

Usiadłam przy biurku zaczęłam pisać i uświadomiłam sobie, że nie dokończyłam mu opowiadać - przerwały mi emocje i świadomość, że moja historia wzrusza mnie samą, a najbardziej wzrusza mnie to, że nigdy nie myślałam, że mogę być, aż tak bardzo szczęśliwa. A morał dla Włocha jest prosty: koniec, to zawsze początek czegoś nowego - i na ogół lepszego.

poniedziałek, 17 października 2011

Dumna!!!

Bardzo dawno nic nie napisałam, może po prostu nie było o czym, a może nie było kiedy, i to drugie niestety jest najbardziej prawdopodobne.
Wczoraj odbył się 12 poznański maraton 42 km - wow, wielkie coś. Mój osobisty stosunek do tego wydarzenia sportowego był dziwny i bardzo zmienny.

Na samym początku, powiedziałam sobie, że absolutnie nie chcę tam być i nie chcę, aby uczestniczył w nim M. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie to, że M jednak bardzo chciał biec. Stwierdziłam, a co mi tam, przecież nie będę mu zakazywać. To on będzie się męczył nie ja, jak chce to niech się męczy. Potem przyszedł czas najgorszy i płakać mi się chciało, ponieważ trzeba było jechać znowu do Poznania i wstać wcześnie w niedzielę. Jednak niedziela okazała się dla nas cudowna, słoneczna, jesienna, piękna.
Kilka kilometrów przeszłam spacerkiem, ale zrobiłam to z uśmiechem na ustach i radością, obawiałam się jednak trochę kondycji M, ale M dał sobie świetnie radę, kibicowałam mu z całego serca i gdy tylko zobaczyłam go na linii mety z rękami w górze - jak zwycięzca, byłam dumna, szczęśliwa i widziałam, że mimo tylu kilometrów ma jeszcze dużo siły.
A kiedy tylko dziś rano w pracy ktoś mnie zapytał jak poszło M na maratonie moja duma była jeszcze większa, zastanawiałam się tylko jakich słów użyć, aby przedstawić M jako najszybszego biegacza, ukochanego mężczyznę i wspaniałego człowieka....
Chyba mi się udało:)
i nie jest ważne, że musiałam wstać o 3 rano by wrócić do Świnoujścia, najważniejsze było to, że mogłam noc spędzić wtulona w ramiona tego, najważniejszego....

wtorek, 27 września 2011

GPS

Kiedy pomyślę o GPS (chyba, każdy z was wie co to takiego jest) nie mam wcale przed oczami tej małej maszynki do pokazywania drogi, ale wąski korytarz na 6 piętrze hotelu gdzieś na południu Turcji.
Cały czas mam przed oczami, sama nie wiem co... chorobę, która pokazała mi, że w życiu można znaleźć czas na leżenie w łóżku chorobę i nic sie nie zawali, a może nawet na to by ktos przyniósł arbuza, pogłaskał po głowie i dbał o to, aby było lepiej. To jest cudowne, że można połozyć się na łóżku i nie dbac i nic, bo to ktoś zadba o ciebie.
Wracając do tematu głównego słynnego GPS-a, każdy z nas jestem o tym przekonana ma wewnętrznego GPS-a, który doprowadzi do celu. W ciemną noc po pijaku, zaprowadzi do domu, a z gorączką prosto do łóżka. To jest coś takiego, co mimo wyczerpania da wystarczająco siły aby osiągnąć cel. Nie jest istotne jakie to cel i ile sił ma człowiek - to akurat tyle ile potrzeba i ani grama więcej.

ile?

Zastanawiam się ile kosztuje nasze życie, nikt z nas nie chce być biedny, a bogactwo - czy daje coś więcej niż tylko pieniądze? Kiedyś oglądając pewien film usłyszałam słowa: "jeśli twoje życie prywatne jest w ruinie oznacza to, że zasługujesz na awans".
nie... nikt nie chce mnie awansować, może dlatego właśnie, że bardzo zależy mi na tym aby moje życie prywatne było z dnia na dzień mocniejsze i piękniejsze.
Jednak, gdy myślę, o różnych stanowiskach pracy, o ludziach, którzy mnie otaczają - moich Włochach, który zarabiają kupe siana, ale rodzinę widują raz na 3-4 miesiące, są sami, często albo rozwiedzeni, albo bez dzieci i partnera, to zastnawiam się na ile to ma sens. Ile nasze zycie prywatne jest warte - ile ono kosztuje, częste wyjazdy, albo życie przez 30 lat na emigracji. Przechodzą na emeryture i jedyne co maja to pełne konta w banku. Ile kosztuje praca w korporacji, ile życia prywatnego musimy oddać aby coś mieć, aby dorobić sie pustego domu z kominkiem. Po co, czy nie lepiej po prostu spakować walizki, stanąć w progu i żyć...?


O niczym innym nie marzę

środa, 31 sierpnia 2011

way back home

Chodzą mi po głowie różne, dziwne myśli ostatnio i strasznie się ich boję. Nawet próbowałam się nimi podzielić z moimi silnymi i bardzo wspierającymi ramionami, ale moja buzia została zamknięta na amen słowami: „kochanie, muszę spadać… pa”.
Mieliście tak kiedyś? Chcesz coś powiedzieć, coś dla ciebie bardzo ważnego, znaczącego, podzielić się zwykłą refleksją. Dlatego może lepiej takie rzeczy napisać, niż mówić. Pewne słowa nabierają innego znaczenia, nie wiem czy to z wiekiem, czy odczuwam jeszcze skutki przeżyć z zeszłego roku, a może po prostu starzejąc się, stajemy się bardziej wrażliwi.

Gdy uda mi się wyjść z pracy punktualnie, trafię na serial – Ostry dyżur – zawsze mnie wzruszy, praktycznie każdy odcinek bez wyjątku, o tym, że ludzie kogoś tracą albo właśnie uda im się kogoś uratować, a sama myśl o stracie jest okrutna. Natomiast wieczorem, aby nie oglądać durnych programów, czy horrorów włączę kolejny odcinek Ali McBeal, we wczorajszym odcinku Bili (jej ukochany w wieku może 30 lat) umarł na raka mózgu. Najokrutniejsza z możliwych śmierci, to taka niesprawiedliwa, nagła… Mimo tego, że już leżałam w łóżku i to tak, że jedynie słuchałam dialogów, a nie oglądałam popłakałam się na tyle mocno, że pobiegłam po ręcznik papierowy. Dlaczego mnie to przygnębia – zaczęłam się zastanawiać. Czy to rzeczywiście jest zbyt wielka wrażliwość na cierpienie innych?

Myślałam o tym dość długo i znalazłam odpowiedź – tak mi się wydaje – i to właśnie ze względu na tą odpowiedź, która od jakiegoś czasu siedzi tam głęboko, pragnę to wszystko rzucić, wyjechać i być tylko tam, gdzie czuję się bezpieczna, gdzie nawet nie drgnę o 3 w nocy, gdy ktoś dobija się do mojego domofonu.

Po raz pierwszy w życiu czuję coś… nie umiem tego wyrazić, macie tak czasem?

Tak, ufacie komuś bezgranicznie, macie świadomość tego, że was kocha, że nawet o 3 w nocy wsiądzie do pociągu i przyjedzie, aby przytulić, powiedzieć, że kocha i że już wszystko będzie dobrze. A gdy tylko masz jakiś nawet najmniejszy problem, wysłucha i znajdzie 1000 rozwiązań, wspiera i twierdzi, że nigdy cię nie opuści. Znacie kogoś takiego? Poczucie bezpieczeństwa, jakie daje nie pozwala nawet bać się wielkiego pająka. Ale gdy przychodzi piątkowe popołudnie…. The way back home is always long
But if you're close to me I'm holding on.

Daję radę, ale tylko z jednego powodu, bo on tu jest, bo jest blisko i czuję jak mnie kocha – każdego dnia.

Jednak, co w momencie, gdy osoba ta odejdzie, nieoczekiwanie, nie rozstanie się z Tobą – bo to by chyba najmniej bolało, ale kochając tak mocno i na zawsze… to zawsze może nadejść.


Niestety pod tym względem znam swoje życie i jestem pesymistką, bo wiem, że gdy coś jest w nim pięknego, to zaraz wszystko inne, lub nawet to piękne się wali. Wiem, że po opublikowaniu post-a, albo dostanę telefon albo, chociaż SMS-a, że mogę pozwolić sobie czuć się bezpieczną, ponieważ On nigdy nie odejdzie. Tylko nie tego się boję, boję się, że coś, na co nie będziemy mieli absolutnie wpływu, coś wielkiego i strasznego oraz coś, czego nie uda mi się przezwyciężyć zabierze mi Go i już nigdy nie odda. Dlatego może czasem chciałam moje życie przyspieszyć, aby zdążyć, uciec przed burzą, aby założyć rodzinę, wrócić do Poznania i budzić się każdego ranka przy jego boku, czekając na katastrofę. Chyba powinnam się leczyć. Tak czy siak na nią czekam, ale jeśli nadejdzie za szybko. Dlaczego moje przekonanie, że nie dożyjemy 70 rocznicy ślubu jest tak ogromne? Dlaczego?

piątek, 26 sierpnia 2011

spoko

Ten post nie miał być wcale o tym, o czym będzie.

Dziś jest strasznie gorąco, jest piątek i mimo godziny 18 ja wciąż tu jestem - aż sama się sobie dziwię. Pierwszy weekend od 6 stycznia tego roku, który spędzam samotnie w Świnoujściu - czy to nie jest okropne. Do tego nie wiem ... niczego już sama nie wiem i tracę siły, resztkami energii przetrzymuję kolejny tydzień tutaj. Może za dużo myślę i za często się wzruszam. Pomagam innym, ale sama przy tym wszystkim nie mogę pomóc sobie.

Ostatni weekend był ... nieokreślony, a może po prostu był niesamowity. Spędziłam magiczne chwile, w życiu nie myślałam, że kiedykolwiek znajdę się w tym cudownym miejscu. Mój stan uczuć z tego weekendu opisać może tylko to zdjęcie.

Czyli słońce, radość, ukochany mężczyzna, czyli nic innego jak jedno wielkie szczęście.
Takie dni jednak mijają za szybko, wracamy do codziennej szarej rzeczywistości i praktycznie żyjemy, jakby tamte chwile nie istniały, czekamy jedynie na kolejne dni pełne romantyzmu. A życie codzienne? dlaczego nie może być takie piękne, dlaczego ludzie wymyślają sobie problemy, albo nie udaje im się ich pokonać, a marzeń spełnić? Nigdy chyba nie odpowiem na to pytanie, sama mam problem z rzeczywistością - tak naprawdę.
Nie wiem czy nic mi nie jest, nie wiem ile jeszcze lat będę żyła i czy spotka mnie to o czym marzę. Na dobrą sprawę wiem, że nikt tego nie wie. Ale ta nieświadomość i bojaźń sprawia, że nie czuję się pewna tego co mam, a małe rzeczy sprawiają ogromną radość. Sądzę, że to właśnie dlatego, gdy w poprzednią sobotę, zobaczyłam na trasie nazwę: "Małe Swornegacie" myślałam, że wyskoczę ze szczęścia z samochodu, nie ważne było to, że wieje wiatr i są ogromne fale, a kajaki są strasznie ciężkie. Szczęście jakie wtedy opanowało mnie całą pozostało do końca wyjazdu, siła, energia i przekonanie, że nie tylko ja o tym pamiętam, że nie tylko dla mnie wspomnienia zdarzeń mających miejsce 7 lat temu jest istotne i będzie trwało wiecznie.

Dlatego może nie będzie tak źle, skoro dwoje ludzi pamięta to samo i te zdarzenia dla nich miały tak samo ważne (z punktu widzenia dzisiejszych relacji) znaczenie, to może coś z tego będzie.
Chciałabym, ale się boję, bo znam siebie już ponad 25lat i dobrze wiem, że nie może być za dobrze. Bo gdy staję się szcześliwa dopada mnie pech, który to szczęście rujnuje... czy warto w takim razie cokolwiek budować?

środa, 20 lipca 2011

obiecanki

Obiecałam sobie coś napisać, wczoraj, ba! nawet kilka dni temu.
Nie mam pojęcia co, ani po co?
.... kilka godzin później....

Teraz już wiem, przyszły mi do głowy pewne myśli dotyczące tego co robimy, z jakim skutkiem i co dla nas jest ważne. Jak bardzo potrzebni są nam ludzie... właśnie oni są potrzebni do normalnej prostej egzystencji.
Tylko, od razu nasuwa się pytanie, w jaki sposób można sprawdzić, czy osoby, które sobie "dobieramy" należą do tego najlepszego wyboru.

Rodzina - każdy wie, że nikt jej nie wybiera, możemy jedynie wykształtować relacje z najbliższymi, albo gdzieś je zakopać, lub definitywnie zniszczyć.
Rodzina jest dość specyficznym dla nas otoczeniem. Jest w najważniejszym dla nas momencie, wspiera nas w trudnych sytuacjach, ale też wymaga: oddania, pamięci, i kontroli, tzn wymaga możliwości kontrolowania co się z nami dzieje.

Partner - lub partnerka, w moim przypadku silne ramiona, nie tylko fizycznie, bo nie o to tutaj chodzi, ale o wsparcie, bezgraniczne, wytrzymałość na stres i bardzo często ból, na rozstania i powroty. Do związku trzeba dorosnąć i trzeba umieć również wykształtować pewne relacje. Zabójstwem dla związków jest przenikliwa zazdrość oraz brak zaufania, lub wykorzystywanie tego zaufania. W tym przypadku nie jesteśmy z partnerami związani pępowiną, można się od nich odciąć, ale to boli. Zawsze jednak należy pamiętać o wolnej woli, która... pozwala nam zachować resztki samych siebie.

Przyjaciel - przyjaciółka, kolega/koleżanka, czasem nawet osoba całkowicie nam obca jest lepsza od rodziny i partnera. Niestety tylko wtedy gdy jej się ufa i to niestety nie jest takie łatwe. Ciężko zaufać obcej osobie, ale również bardzo łatwo jej się "wygadać". Przyjaciele, jeśli możemy ich tak nazwać, to balsamy dla naszych dusz... idealne porównanie, jest to zimny kefir, na spalone od słońca ciało. Łagodzi ból, przynosi ulgę, otoczy opieką, ale nie rozwiąże problemów. Jedynie wysłucha, czy doradzi? Prędzej pewnie zrozumie i co jest najważniejsze w cechach tych osób, spojrzą ci prosto w oczy i skrytykują, będą bezgranicznie szczerzy, czasem to właśnie oni kopną cię w dupę tak mocno, że poczujesz to w głowie. Tym osobom, może najmniej zależy na tobie, strata ciebie byłaby najmniej bolesna, dlatego można ci wszystko powiedzieć, prosto w twarz. Często boli, a czasem jest to bardzo miłe, ale czasem tylko ich rady i zrozumienie popchnie cię do konkretnego działania.

Wystarczy tylko życzyć każdemu, aby mógł otaczać się bliskimi z rodziny, którzy przytulą i powiedzą, że zawsze możesz wrócić pod mamy dach. Być z partnerem, który chcę spędzić z tobą całe życie i zapina ci pasy bezpieczeństwa. Znajomymi, bez których nie potrafilibyśmy zrozumieć samych siebie.

piątek, 15 lipca 2011

Obrona!

Pamiętam dokładnie jak w jednym z pierwszych postów napisałam jak jestem dumna z mojej ukochanej Basi, bo obroniła swojej pracy jak niepodległości. Dziś to Basia może powiedzieć (chociaż wcale nie musi być dumna) dokładnie to samo o mnie.

W środę o godzinie 19:56 wyruszył pociąg ze Świnoujścia w kierunku Krakowa, a ja razem z nim, tzn. w nim, a raczej leżąc na jednym z kuszetkowych łóżek, przeglądając pracę i obgryzając paznokcie zastanawiałam się co to będzie i tylko pragnęłam następnego dnia, aby te 24 godziny, które miały nadejść, móc przewinąć...

Następny dzień 14 lipca 2011 8 rano, wychodzę (nawet wyspana) z pociągu i zmierzam z podniesioną głową, ale jakoś tak jakby na skazanie, tylko, że na uczelnię. W ubikacji 10 minut na metamorfozę z jeansów i t-shirta na buty na obcasie, czarną sukienkę i srebrne kolczyki, lekki make-up i gotowa. mhmmm zaraz, zaraz... ale czy na wszystko?
Właśnie wtedy dotarło do mnie, że przecież to jak wyglądam nie ma najmniejszego znaczenia, nikt na to nie zwróci uwagi, czy gdybym po prostu została w tych jeansach bym dostała gorszą ocenę, może nie, ale wiem dobrze, że są tacy, którzy nawet nie wpuściliby mnie do sali widząc jeansy. Dlatego wzięłam sobie do serca słowa Promotora z ostatniego maila do mnie, abyśmy wszystkie: "zrobiły się na błysk". Takiego określenia jeszcze nie słyszałam, ale bardzo mi się spodobało. Tak więc odchodząc od lustra wzięłam pod rękę notatki i rozpoczęłam powtórkę materiału...
Koło 9 były już wszystkie dziewczyny tzn. nasza 5 lekko zestresowane, ale chyba ogólnie w dobrych nastrojach, no i zaczęło się, pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta i nie minęło 30 minut wszystkie z uśmiechami na ustach otrzymałyśmy informację, że mamy tytuł licencjata! Super!!!! Hurra, nareszcie nadszedł koniec.

W upalne Krakowskie 29 stopni popołudnie, należało przebiec się na dworzec, aby znaleźć się z Poznaniu i tak też się stało. Od 19 aż do 4 nad ranem mimo wielkiego zmęczenia, gratulacji i wycieńczenia, czułam się po prostu dobrze i normalnie bez presji i bez myślenia o tym co jutro będzie....
No oprócz tego, że jutro, czyli dziś jest 15 lipca i należy zapłacić ZUS-y.
A teraz czekam na godzinę 17 mimo deszczu za oknem cierpliwie oczekuję mojej mamy z siostrą, które razem ze mną spędzą krótki chillout-owy weekend.

9 lipca

... no obiecuję, że dzisiaj - albo w najbliższej przyszłości wkleję tekst, który został wtedy napisany, ba! nawet wcześniej, ale z uwagi na pewne wydarzenia, o których będzie mowa w następnym wpisie nie wkleiłam go na stronę.... także... cierpliwości!

post napisany 9 lipca, natomiast dopiero dziś znalazłam minutę, aby sobie o nim przypomnieć i pokazać Wam.

To ,co najmniej jak dzień niepodległości, a może nie co najmniej, ale po prostu to dla mnie dzień mojej własnej małej niepodległości. Pod zaborami byłam jeszcze aż do 21 sierpnia 2010, ale 9 lipca wiedziałam, że po decyzji, jaką podejmę, odzyskam niepodległość na zawsze…
Rok temu, też spędziłam wiele godzin w pociągu, ale moja podróż miała zupełnie inny cel. Właśnie jadę pociągiem do Krakowa, z małą przesiadką w Poznaniu oraz Warszawie, z zupełnie inna perspektywą i z uśmiechem, hahaha sama się z siebie śmieję – to przecież było takie proste. Natomiast w 2010 roku jechałam, zmęczona letnią nie tylko temperaturą, ale sesją egzaminacyjną do Poznania. Zamknięta w sobie, wyciszona, z milionem myśli buszujących po głowie. Najzabawniejsze jest to, że w drodze powrotnej z Krakowa, będę mogła pełnoprawnie uczcić mój powrót tzn. będę przemierzać tą samą trasę – Kraków – Poznań o 3 nad ranem, w tym roku niestety nikt mnie nie odbierze, w tym roku nawet nie będę wysiadać w Poznaniu, w tym roku po prostu pojadę dalej, dosłownie i w przenośni, bo do Świnoujścia. Tam będzie czekało na mnie śniadanie, praca, którą kocham, no i moje silne ramiona.
Nigdy nie przykładałam wagi, do rocznic lub miesięcznic. Natomiast teraz będzie inaczej. Sobotni dzień spędzę tak samo wspaniale jak go spędziłam w zeszłym roku, również zamierzam opalać się nad wodą, beztrosko myśleć o przyszłości i mieć nadzieję, na to, że gorzej chyba być nie może.
Ten rok, był bardzo ważny, można nawet powiedzieć, że kluczowy w moim życiu, sądzę, że nie tylko w moim. Dla mojej niedoszłej rodziny też nie był obojętny, dla mojej od zawsze rodziny, było to czas szczęśliwy, ale także pełen trosk, obaw, że rozstanie może być bliskie. Natomiast dla mnie samej, to był dobry rok. Wyzwoliłam siebie, dokonałam praktycznie czegoś niemożliwego, czegoś, co kiedyś wydawało mi się nierealne. Jedna sentencja, trzymała mnie wtedy przy normalności, do której i tak było mi bardzo daleko. „Moment, w którym tracisz wszystko jest najwspanialszy – dopiero wtedy stajesz się naprawdę wolny”. Czuję się wolna, jestem wolna. Mieszkam sama, co kiedyś nie było dla mnie absolutnie do przeżycia. Kończę nareszcie studia i zastanawiam się co będzie dalej.
Niestety, wciąż mam w sobie wiele rozterek, których nie mogę pokonać. Myśli, co będzie z pracą, studiami, mną – a raczej już nami, moimi silnymi ramionami. On ma w sobie tyle siły witalnej, optymizmu i chęci ciągnięcia tego wszystkiego tak jak jest dalej, że czasem naprawdę mnie to przeraża. Zastanawiam się, czy gdy ja jestem tutaj w Świnoujściu, a on w naszym cudownym Poznaniu, to czy naprawdę mu niczego nie brakuje? Może rzeczywiście, mi też byłoby zdecydowanie łatwiej, gdybym była w miejscu, które kocham od zawsze. Wtedy siedząc i popijając piwko w letnie chłodne wieczory, nie czułabym się, aż tak samotnie. Rok temu byłam potrzebna bardzo blisko, sama przecież nie wiem, po co, miałam być i tyle. A teraz jestem potrzebna, ale wystarczy, że jestem w odległości 350 km. Pytanie, czy mi to wystarczy. Wiem, że kolejny mój rok poświęcę, na próbę podjęcia decyzji, czy zależy i właśnie jak bardzo mi zależy na tym, co mam – mówię tutaj oczywiście o pracy, mieszkaniu samej i kompletnej niezależności, a na ile chciałabym tak naprawdę się ustatkować! Wielkie słowo, które zawsze chciałam wcielić w życie, ale nigdy mi to nie wychodziło. Bo czy naprawdę tego chcę, tego potrzebuję. Wczorajszy wieczór spędziłam właśnie na rozmyślaniach, które oczywiście do niczego mnie nie doprowadziły, które maja jedynie za zadanie uzmysłowić mi, że jednak nie do końca wszystko jest takie super jakby to się wydawało…, ale dość o moim braku motywacji do kolejnej zmiany w moim życiu, powrocie do Poznania i do życia rodzinnego.
9 lipca to mój mały dzień niepodległości i będę świętować, bo decyzji podjętej rok temu nie będę żałować nigdy, dziękuję tylko Bogu, że mimo zamkniętych drzwi, pokazał mi, gdzie jest otwarte okno.

wtorek, 28 czerwca 2011

Urodziny

Ostatnio pisałam o moich planach, natomiast teraz powinnam napisać o postanowieniach noworocznych. Chyba tak to mogę ująć. Wczoraj minęło 25 lat, w tym czasie strasznie dużo rzeczy się wydarzyło i chyba nawet dużo zrobiłam dla samej siebie. Natomiast to co muszę zrobić przez kolejne 25 lat ojj to już chyba wyższa szkoła jazdy.

Urodziny, jakoś nie lubię, albo nigdy nie mam pomysłu jak je obchodzić. Zresztą to nie jest istotne, istotne jest to, że muszę zadbać troszeczkę o moje pokręcone życie. Wrócić tam, gdzie jest moje miejsce, tak na zawsze, zbudować dom, rodzinę i normalne relacje z bliskimi. Nie mogę żyć na takim wygnaniu tutaj.
Czuję jednak, że tęsknię, że nie czuję się tu na tyle dobrze, aby tutaj zostać. Czegoś mi brakuje, moje ciało nie jest w pełni sobą, nie jest w całości, czuję się jakbym była rozrzucona po całym kraju i niestety nie umiem się pozbierać. Ogromnie potrzebuję wsparcia, motywacji i przeświadczenia, że naprawdę chcę to życie zmienić. A następnie zacząć działać.
Tak jak w tym polskim filmie, ostatnio nawet mój tata mi o tym przypomniał: "zastanów się co tak najbardziej chciałbyś robić, a potem zacznij to robić". Ja wiem doskonale co to jest, ale boję się strasznie podjąć te decyzje.
Wczoraj podczas krótkiej rozmowy na FB, kolega, którego nie widziałam od czasu zakończenia liceum, napisał mi, że niektórzy po prostu tak mają, że nie potrafią usiedzieć na miejscu. Ja też nie potrafię, ale bardzo bym chciała się tej sztuki nauczyć. Chciałabym umieć siedzieć na tyłku tam, gdzie jest moje miejsce.

czwartek, 9 czerwca 2011

Plany...

Dziś już nie wytrzymuję z samą sobą. A raczej z moimi planami. Jak wiadomo jestem osobą, która wszystko planuje.
Dziś rano zostałam zapytana o plan na weekend, co do godziny mogłam od razu przekazać informacje gdzie się znajdę i co wtedy będę robić - niestety jestem też osobą, która swoich planów zmienić nie lubi. Planując, praktycznie w 99% powinnam mieć świadomość, że coś się wydarzy i będę musiała moje plany zmienić.
Jednak z kolejnej strony, nie planuje się przecież niczego, mając z góry założoną zmianę tych planów - ohhh ale to zakręcone.
Ja w każdym razie mam dość, dowiadywania się na ostatnią chwilę, że moje plany się zmieniły, wiem, że nie jest to zależne ode mnie, ani nawet od osób, z którymi plany są po części związane, ale od zjawisk... hmm niech tak ładnie nazwę nadprzyrodzonych. W każdym razie nie mam już najmniejszych sił, aby planować i zmieniać plany. Od stycznia zaplanowałam każdy weekend, wyjazdy, przejazdy i pakowanie walizek, aż do ostatniego weekendu czerwca. Ze łzami w oczach czekam na wakacje, aż wreszcie będę mogła tu zostać nie mając w planach NIC, realizując spontany, które kiedyś tak bardzo lubiłam i łudząc się, że nie zestarzeję się aż tak bardzo kiedy przyjdzie koniec czerwca.

wtorek, 7 czerwca 2011

śmietnik, czyli Katharsis w Paryżu

Mój ostatni weekend rozpoczął się wspaniale i tak też się zakończył.
W piątkowe słoneczne i gorące popołudnie znalazłam się w mieście marzeń. Ale sama nie wiem, czy rzeczywiście jest to miasto moich marzeń, albo jak kto woli miasto zakochanych. Aktualnie jestem już po zwiedzaniu tego miasta, wróciłam do szarej rzeczywistości... i mam takie dziwne wrażenie, że jeszcze bardziej szara to była rzeczywistość właśnie w Paryżu, a ja wróciłam do mojego własnego świata.
Czy Paryż mnie zachwycił, zauroczył?, a może wręcz przeciwnie, zaniepokoił i otworzył oczy na pewne sytuacje i inny świat.

Prawda jest oczywista, niektóre rzeczy zostały wyolbrzymione w przewodnikach i notatkach opisujących jaki to cudowny jest Paryż. Natomiast o takich, jak np. katedra Notre Dame, wolałabym się nie wypowiadać. Z prostego względu, nie umiem wyrazić słowami, tego co widziałam, stworzenia nieziemskiego, ogromu mistycyzmu i tej atmosfery świętości. Nie będę pisać dalej bo zepsuję cały urok dla tych, którzy się tam wybierają, a Ci którzy już tam byli, doskonale chyba wiedzą o czym mówię.

Jeśli chodzi o resztę zabytków - to spoko, nie porwało mnie to, ani nie rozczarowało. To chyba dobrze, było jak było i tyle.
Jednak ostatniego dnia, gdy już całkowicie wyczerpani wędrówką i podnoszeniem głowy by sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam czegoś ładnego, dotarliśmy ponownie na wzgórze Montmartre do świątyni Sacre-Coeur. Siedząc w ławce nie rozumiejąc nic, o czym mówi do nas czarny ksiądz prowadzący mszę, nie potrafiłam skupić swojej uwagi na niczym konkretnym, a myśli buszowały po głowie.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz spojrzeliśmy w dół - na rozciągający się horyzont... było tak pięknie, słońce oświetlało budynki, było widać całą panoramę Paryża- tego pięknego Paryża. W tym momencie wiedziałam, że chcę tam zostać, usiedliśmy więc na schodach razem z tłumem już tam siedzących: murzynów, chińczyków, białych, każdy był innej narodowości. Niesamowite było to, że różniliśmy się wszystkim, nie tylko kolorem skóry, czy pochodzeniem, religią, poglądami politycznymi, a nawet językiem. Wszyscy razem wsłuchiwaliśmy się w głos "angola" - typowego rudego "angola"(ale podobno to jednak francuz), który urządził nam wspaniały koncert, w przerywnikach rozmawiał z nami w dwóch językach, także wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi, angielski i francuski. To było dość niesamowite doświadczenie, bo on mówił po angielsku, a ktoś odpowiadał w innym języku.
Miał swoją gitarę i śpiewał, co? hmm piosenki, przeboje, które znali wszyscy tam obecni, nawiązał taki wspaniały kontakt z publicznością, na dobrą sprawę zaśpiewać mógł z nim każdy, wystarczyło troszkę chęci, karta z listą utworów i do dzieła. Zaraz za nim na jednej z kolumn ogrodzenia kościoła siedział sobie mały murzynek - heh mały to on rzeczywiście był, ale strasznie umięśniony. Siedział sobie z piłką, a potem gdy zdecydował się pokazać co potrafi rozpoczął akrobacje, był to niesamowity widok, jego zdolności zachwyciły wszystkich. Oklaski, uśmiechy, podanie ręki i podziw no i oczywiście trochę euro, to uzyskał mały murzynek bawiąc się piłką, a za nim rozpościerał się cudowny widok Paryża.

Pomyślałam sobie wtedy...
Jaki ten świat jest dziwny, wojny, pobicia, gwałty, rasizm. Ludzie różnych narodowości naprawdę się nienawidzą, ale są takie miejsca na świecie, jak święte miejsce Sacre-Coeur w Paryżu, gdzie wszyscy bawią się przy jednej muzyce, klaszczą, piją piwko (winko), śpiewają 100 lat osobom, których nie znają, bez granic, bez barier i wojen - czy tam nie może być zawsze i wszędzie.

Natomiast, co mi się bardzo rzuciło w oczy o właśnie wyżej wspomniana dzielnica, w której nocowaliśmy i na dobrą sprawę, bardzo się cieszę, bo wymagało to troszkę wysiłku, znaleźć jedna z licznych malutkich bocznych uliczek i wdrapać się na szczyt 6 piętra, z drugiej strony cieszę się również, z tego co zobaczyłam inaczej pewnie trudno byłoby w coś takiego uwierzyć. W ubogich ludzi Paryża, w to, że na każdym kroku śmierdziało moczem, to że ludzie spali wśród gazet na ulicy, to że dookoła jest biednie i niebezpiecznie, a samotna podróż metrem, to nie małe piwo.

Paryż ma kilka twarzy, malownicze, czyste, zadbane i pełne zabytków oraz pełne biedy, śmietników, smrodu i lęku, na szczęście również i takie jak Sacre-Coeur, gdzie liczy się duch i radość i wspólnota.

czwartek, 26 maja 2011

kopnąć w _ _ _ _!

Już dawno nic nie pisałam, a obiecałam... obiecałam sobie...
Tak na dobrą sprawę nic się ciekawego nie dzieje, wszystko co się aktualnie dzieje... to, to się po prostu dzieje i nic. Mam meksyk w pracy,w głowie, nie mam kompletnie czasu, na nic. A tymbardziej na samą siebie. Dziś znowu to samo, praca, w pracy masakra, a teraz - teraz znowu nauka, męczy mnie już to wszystko - pragnę ciepła, wiatru - tak jak w poprzedni weekend - miłości... Pragnę tego, który jest daleko, za daleko - pragnę go w tej chwili jak nikogo na świecie, aby był przy mnie, dzień i noc, aby trzymał mnie za rękę i ściskał ją mocno kiedy chrapię w nocy. Czasem mam takie dni, kiedy jest dobrze, kiedy sobie radzę, gdy wszystko się układa, układa się moja głowa, ale gdy coś już nie pójdzie tak jak powinno tęsknię.

Dziś tak właśnie się stało. Nawet nie wiem jak to opowiedzieć. Chodzi mi o to, że praca ma stasznie dużo jednak i niestety z życiem osobistym wspólego. Dlaczego? Nikt z nas tego nie chce. Ale właśnie tak jest.

Miałam ochotę kopnąć kogoś mocno w dupę, tak, tak mówię o tej firmie z Poznania, niestety nie było już nikogo. Okazało się, że to co poważna firma Ci obiecuje to tylko obiecanki - cacanki i oczywiście nie ma nikogo odpowiedzialnego za spieprzone sprawy.... ojj chłopacy mają duże szczęscie, że nie było ich wtedy na miejscu, nic by z nich nie zostało.
Dla mnie najgorsze jest kłamstwo, jeśli ktoś coś mówi i ma to związek nie tyle ze mną osobiście, ale firmą, ponieważ to ja muszę świecić oczami przed szefem i chronić ich wielkie tyłki - sama czasem nie wiem dlaczego... mhmm może dlatego, że w sumie ich lubię, że są ludzie gorsi od nich. Ale to, że ktoś jest miły zabawny i umie się uśmiechać, to nie znaczy, że będzie miał ze mną łatwo.
ehhh

od wyjścia z pracy minęły 3 godziny od rozmowy z przedstawicielem firmy 4h. Ale we mnie wciąż to buzuje, wciąż jest na mojej głowie, bo niestety to ja jutro będę tłumaczyć i będę za wszystko obwiniana. To jest właśnie najgorsze, jak czuję się, nie tylko ja oszukiwana, bo jak mnie ktoś oszuka to po mnie to spłynie - powoli, ale spłynie... a jak ja muszę oszukiwać innych - bo ktoś mnie oszukał, to czuję się jak idiotka i kretynka, ktoś mówi mi tylko to co chcę usłyszeć, aby mnie zadowolić. Przez te parę tygodni ciężkiej współpracy nauczyłam sie przekazywać mało informacji dalej, i tylko takie... mhmm przefiltrowane, aby nie wszystko było pewne. Gdybym mówiła wszystko co wiem, szef by mnie zwolnił za mataczenie. To jakiś koszmar.
Bo ja nie nawidzę zawodzić ludzi i dlatego tego nie robię.
Niestety dziś nie udało się kopnąć kogoś w dupę, sama się powinnam kopnąć, aby zabrać się za naukę, ale dziś potrzebuję...ehh potrzebuję ciepłego słowa. Mimo tego, że gdy przekroczyłam progi firmy zadzwoniłam z żalem pod ukochany numer telefonu - znowu usłyszałam to co chciałam, ale tym razem byłam pewna, że jest to szczere, moje wspaniałe silne ramiona, które dźwigają razem ze mna ciężar odległości. Potrafią mnie pocieszyć na odległosć, przyulić i poczułam się lepiej. Jednak ja chcę czegoś więcej... chciałabym aby było już po tym wszystkim, aby ten rok minął i następny też... może minie... tylko co dalej.
Uwielbiam planować, ale sama nie wiem co mogę zaplanować, nic! Dlatego tak mnie to wszystko dręczy. okej spadam się uczyć - good luck.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Wiara

I gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Co się z nim stało? Czy On jest... czy On kiedykolwiek był? Czy warto mu zaufać? Mimo tego, że jestem już dorosła, staram się po swojemu podjąć próbę zrozumienia tego świata i życia w nim. Niestety za każdym razem kiedy zadaję sobie pytanie dlaczego coś się dzieje, nie potrafię uzyskać zadowalającej mnie odpowiedzi.
Dlaczego w naszym kraju dzieje się tak źle, dlaczego wydaje mi się, że osoby, które mają władze, jedyne co to ją mają i nic z tym nie robią. Tak jakby po prostu żyli w innym świecie, a może na innej planecie. Tak jakby widzieli to co się dzieje jako dobro, że tak właśnie powinno być. Sami chodzą wystrojeni na wielkie gale, uśmiechają się i obrzucają błotem swoich przeciwników.

Dlaczego tak pięknie udało mi się wmieszać Boga w Politykę?

Bo wszyscy to robią - a to jest największy wstyd, dla nas POLAKÓW, dla ludzi, którym naprawdę na czymś powinno zależeć, którzy wierzą w ludzi ich dobroć, a także w Boga...

cztery poranne godziny spędziłam wracając pociągiem do Świnoujścia, czytając kilka artykułów, umieszczonych w jednym z polskich czasopism politycznych. Ze względu na zbliżającą się beatyfikację papieża JP II spotkałam się z różnymi zdaniami na temat jego dokonań, cudów, poświęcenia i modlitw. Doszłam do wniosku, że chyba wierzę w innego Boga. Nasz kościół podzielony jest na dwa znacznie przeciwstawiające się obozy.
Tak na dobrą sprawę jeśli wierzymy w Boga - siłę nadludzką, która może pomóc nam w potrzebie i która jako jedyna zna przyszłe losy świata, to powinno być to tak piękne, mistyczne, ciche oraz pełne szacunku przedsięwzięcie (mówię tu oczywiście o wierze), że każdy powinien nie tyle być szczęśliwy, że wierzy, ale również powinien dawać świadectwo tego, że wierzy. Tyle mówią o tym "normalni" księża i wydaje mi się, że tak kiedyś było.
A teraz? ...

Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu dumnie nosiłam duży srebrny krzyż (może bardziej jako ozdobę), ale symbolizował "coś", "kogoś", moje przekonania i wiarę, że jest jednak coś więcej, niż szara rzeczywistość.
A teraz... teraz wstyd ... gdybym założyła ten krzyż na swoją szyję wstydziłabym się go pokazać. Nie dlatego, że wiara przestała być modna, albo ja przestałam wierzyć, zmieniłam własne przekonania w tej sprawie (zresztą cały czas je zmieniam). Wstyd by mi było, za wszystkich tych półgłówków, którzy bezczelnie nazywają się katolikami i wykorzystują ten jakże mistyczny symbol do swoich niecnych celów.

To jest profanacja, to jest zabijanie poczucia religijności w ludziach takich jak ja. Nie jestem aż tak silna w mojej wierze, aby za chwile nie powiedzieć, że mam to gdzieś i że to wszystko nie ma sensu. Ilekroć siedzę w kościelnej ławce zastanawiam się dlaczego tak mocno to na mnie wpływa, dlaczego tak mnie to boli. Ci ludzie, a często księża mówiący o "religijności", która nią nie jest.

Nic więc dziwnego, że ludzie odchodzą, nic dziwnego, że przestajemy chodzić do kościoła, że czujemy się oszukani, i załamani wiarą. Mamy mętlik w głowach i Święta Wielkanocne stają się jedynie udręką, którą trzeba jakoś przeżyć.
To nie znaczy, że ludzie nie wierzą, to znaczy jedynie, że kościół został wplątany w grę między dobrem, a złem, między polityką a bijatyką.
A symbole tracą na znaczeniu...

Możemy jedynie modlić się o grom z jasnego nieba, aby ci, którym coś się pomieszało i bluźnią przeciwko Bogu, wykorzystując jego autorytet do gry smoleńskiej (jak tylko słyszę tą nazwę przechodzą mnie ciarki po całym ciele i tylko samo słowo kojarzy mi się z angielskim: "small" bo to właśnie takie jest, małe, ohydne, wyuzdane, obrzucone błotem, przez ludzi, którzy nie potrafią dać wiecznego spokoju zmarłym)czy jakieś innej... przestali obrzydzać innym Boga.

Niestety ja jestem wierzącą, ale niewierzącą - nie wiem czy warto wierzyć, bo w takim kraju jak nasz to chyba wstyd.
Jednak po cichu mam nadzieję, że "to", w co ja wierzę gdzieś głęboko nie będzie zbluzgane - dlatego schowam to tylko dla siebie jeszcze głębiej...

czwartek, 21 kwietnia 2011

cele

Nasze życie polega na wyznaczaniu sobie celów i ich realizacji, ale co wtedy kiedy wymagania podczas dążenia do celu przerastają nasze możliwości... Czy należy się poddać, czy może po prostu przezwyciężyć swoje obawy. Teoretycznie wszystko jest dla ludzi, ale czy dla wszystkich. Nie możemy przecież być najlepsi w każdej dziedzinie.
Słabości należy pokonywać, ale jeśli się poddamy i ich nie pokonany, pozostaniemy słabi? Czy ktoś wtedy przestanie nas kochać, czy będzie uważał nas za gorszych od siebie? Może tak, ale wtedy to oznacza, że ta osoba nie jest warta nawet naszej przyjaźni.
Jeśli jesteśmy z kimś na dobre i złe, nie możemy oczekiwać od drugiej osoby cudów. Musimy przyjąć ją taką jaką jest ze wszystkimi wadami, zaletami, z możliwościami i słabościami. Nie każdy potrafi latać i nie każdy pływać. Ważne jest jednak to, aby umieć znaleźć ten złoty środek i pogodzić się z rzeczywistością. Natomiast chęć samodoskonalenia się to już inna sprawa, tylko co jeśli za jakiś czas to wszystko szlag może trafić... Całe szczęście to tylko myśli teoretyczne, nie wolno nam sądzić, że coś może nam nie wyjść.
I nieważne czy pokonamy nasze słabości, czy nie. Powinniśmy wierzyć, że nam się uda...

Dlatego kochana Basiu, nie poddam się! Mimo lęków, obaw i trosk - postaram się dać radę. Wiem, że mocno mnie wspierasz i będziesz ze mną do końca, bez względu na wszelkie rezultaty... dziękuję!:)

środa, 13 kwietnia 2011

coming home

I'm coming home
I'm coming home
Tell the World I'm coming home
Let the rain wash away all the pain of yesterday
I know my kingdom awaits and they've forgiven my mistakes
I'm coming home, I'm coming home
Tell the World that I'm coming

Back where I belong, yeah I never felt so strong
(I'm back baby)
I feel like there's nothing that I can't try
And if you with me put your hands high
(put your hands high)
If you ever lost a light before, this ones for you
And you, the dreams are for you

.......



Zawsze kiedy słyszę słowa tej piosenki, mam łzy w oczach - dlaczego?.... nie potrafię zrozumieć.

piątek, 8 kwietnia 2011

butelka piwa

co z moim życiem mają wspólnego puste butelki po piwie "Lech"?
Dopiero wczoraj do mnie dotarło, że jednak mają...

Czy ktoś z was, kiedy podejmował pewne decyzje w życiu, albo zastanawiał się nad różnego rodzaju zmianami, miał taką lekką dozę niepewności?
A po pewnym czasie, zobaczył rzeczy, albo zjawiska, które tak jakby stały się przeznaczeniem... i jedyne co mogą zrobić to utwierdzić Cię w przekonaniu, że idziesz tą dobrą drogą. Tą właściwą i to co robisz, robisz dobrze, a wszelkiego rodzaju starania zostaną Ci wynagrodzone.
Hmm Tak też jest w moim przypadku, dopiero wczoraj podczas bardzo późnej kąpieli pod prysznicem, praktycznie z zamkniętymi oczami ze zmęczenia, dostałam olśnienia. Mała butelka piwa okazała się ogromnym symbolem, spotkałam ją na swojej drodze i niestety nie mogę tutaj wyjaśnić znaczenia małej butelki, ale wiadomo, że zielone butelki kojarzą mi się z Osobą, "Lech" - nazwa piwa z miastem Poznaniem, a spotkanie tego na swojej drodze podczas pewnej podróży oznacza, że się uda.... i w tym miejscu będę już siedziała cicho. Pozostawię was w niepewności i dopiero jak mi się uda, przedstawię Wam tajemnicze znaczenie butelki, putej butelki....:)

środa, 6 kwietnia 2011

ptaki śpiewają

Piątek był cudowny, słoneczny i piękny, taki... dający siłę.
Zgodnie ze wszystkimi planami jakie miałam znalazłam się w pociągu do Poznania i nawet ta cała podróż nie była zła, jak tylko zobaczyłam tablicę na stacji "Poznań Wola" poczułam to....to.... dziwne "coś", "coś" czego opisać nie mogę takimi zwykłymi słowami, a inne nie docierają do mojej głowy. W każdym razie, gdy wyszłam na dworcu głównym z pociągu. Poczułam się wśród tych wszystkich ludzi jakbym, była jedna jedyna. Jakbym to tylko ja czuła... to co w tamtym momencie poczułam - taki mix radości, lekkiego podniecenia, a jednocześnie spokoju i pewności. To jest jedyne miejsce na ziemi gdzie mogę żyć, zrobię wszystko aby tu wrócić. Ale jeszcze nie teraz. Bo bardzo podoba mi się to uczucie i chciałabym je czuć dość często, no tak plany dotyczące przyjazdów do Poznania są już ustalone na kilka miesięcy... Zastanawiam się tylko co dalej, czy ta magia nie zniknie. Bo jeśli w październiku rozpocznę studia i będą to studia w Poznaniu, nie chcę aby każda podróż była tylko pod gwiazdą - nauka, szkoła, egzaminy. Bardzo łatwo zniszczyć wyobrażenie o swojej Ziemi Obiecanej zatruwając ten wizerunek, stresem, pośpiechem i ciągłym zamartwianiem się o coś.

Natomiast teraz siedzę w biurze i słucham śpiewu ptaków, mimo wietrznej i jesiennej pogody jaka zawitała do Świnoujścia dzisiejszego poranka.
Bardzo miło wspominam wczorajszy dzień, walka ze słabościami jest całkiem fajna i daje uczucie "banana na ryju", natomiast długa wieczorna rozmowa, oraz sama myśl o maratonach i trasach pomogła mi zasnąć, praktycznie zanim udało mi się dobrze wejść do łóżka...
i kolejny juz raz widzę wielki bałagan w całej tej wypowiedzi, taki misz masz, kilka wątków jednocześnie, ale nic wiecej nie mogę wam powiedzieć, bo jest mi po prostu fajnie.
Na koniec jeszcze ogromne gratulacje, dla wszystkich, którzy męczyli się podczas Poznańskiego biegu w ostatnią niedzielę, a szczególnie TOBIE, bo mimo takiego wysiłku, który rysował się na Twojej twarzy dostrzegłam też uśmiech i radość. Egoistycznie śmiem myśleć, że troszkę się do tego uśmiechu przyczyniłam, wspierając Cię myślami na dwukołowym rydwanie. Dlatego ten uśmiech ukradnę, zabiorę tylko dla siebie, niech będzie tylko mój, będę wierzyć, że gdyby mnie tam nie było, nie byłoby też tej Twojej radości:)
(wiem, najgorzej jest, jak coś się komuś wydaje - ale co z tego):)

czwartek, 24 marca 2011

44

Z tego co widzę, to jest 44 nudny post jaki zostanie tutaj zamieszczony.
Dziś jestem zła, rozdrażniona, wieje wiatr - może dlatego. I wcale nie jest ciepło. Wydaje mi się, że wiosna ominęła nasz kraj w tym roku, jakoś nie widzę zbliżającego się ciepła. Zreszta jestem na tyle zajęta - niczym, że nie zauważyłam poniedziałkowego 21 marca- pierwszego dnia wiosny, spokojnie faktu, że we wtorek był 22, też nie zauważyłam. Ale dzisiaj na szczęście mamy 24 marca i nic się nie dzieje.
Chciałabym, ale nie umiem się nudzić, ciągle mnie wyrywa do nowych pomysłów. Ale moje wszystkie pomysły od wielu lat mają jedną charakterystyczną cechę, nigdy nie satają się rzeczywistościa. mhmm w sumie to przez prawie 25 lat tej egzystencji powinnam się tego nauczyć i przestać wymyślać idiotyzmy, które są trudne do osiągnięcia. W takich przypadkach mam dużo apetytu na życie i chęci.... a potem tak wszystko gaśnie...

Jest kilka takich rzeczy, których bardzo pragnę, ale gdzieś tam w samym środku, mam pełną świadomość ich niespełnienia, a fakt, że za 3 miesiące (nawet moja mama nie mogła w to uwierzyć) skończę 25 lat jest okrutne.
Zatrzymałam się na 21 roku życia i robiąc to co robię, będąc w tym miejscu, w którym jestem teraz powinnam mieć 21 lat. Czyli 4 lata były bez sensu, nie były potrzebne, nie odniosłam w tym czasie ani sukcesów zawodowych, ani też w życiu osobistym. Tak więc bez najmniejszego problemu mogłabym cofnąć się 4 lata, odzyskać te dni i znaleźć się w tym miejscu, w którym jestem teraz. Takie wyjście byłoby najrozsądniejsze, jednak nie jest możliwe - a szkoda.

Miałabym czas na wszystko... a teraz nie mam czasu na nic. Mam dziwne wrażenie, że nigdy nie osiągnę tego o czym marzę, czego pragnę. Nawet mojej sylwetki nie umiem utrzymać w takiej formie, w jakiej bym chciała.

Uważam to za wielce nie fair, że ja muszę mocno ćwiczyć, biegać i dbać o siebie, aby móc się sobie podobać, a gdy tylko chciałabym zjeść pudełko lodów, wyrzuty sumienia dręczą mnie przez najbliższy tydzień. Potem, rozciągnięta, wygimnastykowana i spocona leżąc na podłodze, zastanawiam się po "kiego grzyba" to wszystko.

A może wybrzydzam, bo przecież są sprawy i rzeczy, które mogłyby mi zrekompensować moje ciągłe niezadowolenie z wyglądu mojej sylwetki, albo ze starości no i tych wszystkich planów, które kiedykolwiek przeszły mi przez głowę, ale nigdy nie zakorzeniły się w niej na dobre. No tak są takie rzeczy to np. moje studia, które skończę- jak wszystko świetnie pójdzie, to też moja cudowna praca, którą lubię i daje mi fajne perspektywy, no i odwieczna miłość mojego życia.... która w przeciwieństwie do mnie wie, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.

No tak, ten fakt może zrekompensować mi rzeczy, które budzą moje niezadowolenie, ale czy zamienią je kiedykolwiek w zadowolenie... sądzę, że muszę trochę popracować, aby nie przywiązywać wagi do pewnych spraw, a zwłaszcza do swojej wagi... tylko takie są już kobiety ... jeśli mają mężczyznę, którego kochają nie chcą pozwolić, aby był on kiedykolwiek niezadowolony z wyglądu swoich kobiet.
Ehh to idiotyzm....
Po przeczytaniu, tego co napisałam stwierdziłam, że pisała to jakaś zdesperowana idiotka, ale sądzę, że część kobiet podpisałaby się pod tym - niestety...
Chciaż, może to są moje wymysły i przesada, bo niektórzy twierdzą, że ja zawsze przesadzam i wymyślam głupoty. Czasem boję się, że to co mam, to jedyne co daje mi siłe, mogę bardzo prosto stracić i tego boję się każdego dnia, kiedy idę spać i budzę się rano...


Chyba nie powinnam komentować tego co napisałam wyżej... jutro mając lepszy nastrój napiszę wam, że to nie jest prawda, że czuję się w 100% piękną kobietą i niczego mi nie brakuje:)

poniedziałek, 21 marca 2011

szczęście - czyli mój własny ogródek

Niestety nie mam własnego ogródka, ani nie zakupiłam w ostatnim czasie działki, a mój wybetonowany "taras" przed mieszkaniem nie spełnia takiej funkcji. Ogródek to taka przestrzeń życiowa, moja własna.
Wczoraj wieczorem znowu zostałam sama i.... bardzo się z tego powodu ucieszyłam. Bo z jednej strony fantastycznie jest być z kimś kto wchodzi z brudnymi butami w twoje życie, dokłada swoje trzy grosze, tłukąc szklanki i wywracając wszystko do góry nogami zmienia to życie na lepsze. Natomiast z drugiej strony cudownie jest zachować wspomnienia dla siebie, zawinąć się w kołdrę, poczytać książkę i poczuć tą kojąca ciszę... Błagam nie myślcie sobie, że życie z kimś już mi się znudziło - bo wcale tak nie jest. Wszyscy zawsze mi mówili, że powinnam robić coś dla siebie, coś co będzie tylko moje i to może być wszystko...hobby, przyjaciele, książka, głupia krzyżówka Jolki, albo sudoki, a ja potrzebuje czasem trochę samotności i życia swoim życiem, nie wiem czy w tej chwili to jest takie dobre, bo odzwyczajam się w tym momencie od współżycia z najbliższymi, z dzielenia się z nimi wszystkim tym co mam.
I dlatego boję się takiego życia. Teraz czuję się naprawdę szczęśliwa, w ciągu tygodnia jestem sama z moim życiem i moimi przyzwyczajeniami, natomiast w weekndy jestem córką, siostra, ukochaną, studentką.... wariatką, która musi chyba coś ze sobą zrobić, bo dalsze życie w takim szczęściu z tyloma rolami może nie wyjść mi wcale na dobre.
Bo najgorsze to przyzwyczajenia, już nie płaczę wieczorami, że jestem sama, podoba mi się to, bo samotność mi nie doskwiera, ale ...cieszę się z każdym nadchodzącym weekendem na spotkanie, odliczam, każdą minutę, czekam na niespodzianki i ten.... zapach....

Dziś mamy wspaniały dzień, jest pięknie i uroczo, słońce świeci, chciałabym już schować zimowy płaszcz, ubrać okulary przeciwsłoneczne i planować wakacje, mimo tego wysiłku, który jeszcze w ciągu paru miesięcy mnie czeka czuję się silna.

czwartek, 17 marca 2011

"So I find a reason to shave my legs
Each single morning
So I count on someone on
Friday nights to take me dancing
And then to chruch on Sundays
To plant more dreams
And someday think of kids
Or maybe just to save a little money

You're the one I need
The way back home is always long
But if you're close to me I'm holding on
You're the one I need
My real life has just begun
Cause there's nothing like your smile made of sun

In the world full of strangers
You're the one I know

So I learned to cook
and finally lose my kitchen phobia
So I've got the arms to cuddle in
When there's a ghost or a muse
That brings insomnia
To buy more thongs
And write more happy songs
It always takes a little help from someone

You're the one I need
You're the one I need
With you my real life has just begun
You're the one I need

Nothing like your smile made of sun

Nothing like your love...."

wtorek, 15 marca 2011

5 minut

Weekend figurował w mojej głowie pod nazwą: pociąg i Dębica.
W sumie 29,5 godziny w pociągu w ciągu zaledwie ok 67 godzin weekendu hmm to sporo, na co przeznaczyłam resztę, w większości na sprawy takie jak obiad, spanie, pogaduszki, a na naukę zaledwie 12h w sumie, czy to ma jakiś sens? Ja pragnę wierzyć, że wciąż ma.
Przesiadka dziwnym trafem była w Trzebini, dziwnie się tam czułam, stojąc na stacji i czekając te 5 minut na kolejny pociąg myślałam o tym dlaczego właśnie tutaj. Stacja wyglądała tak samo jak 15 – 20 lat temu, nic się nie zmieniło. To właśnie z tej stacji jeździłam jako mała dziewczynka do mojej Babci. A 15 lat temu pojechałam do niej po raz ostatni na wakcje, tylko po to aby już tam zostać. Wtedy uwielbiałam jeździć pociągiem, można było sobie pochodzić między przedziałami a ludzie zachwycali się trójką jakże pięknych małych dziewczynek Nic nie zmieniła się ta stacja – tak samo brudna, stara i każdym rokiem bardziej zniszczona. Nagle po ukazaniu się w mojej głowie wspomnienia o przeszłości, pojawiła się całkiem świeża historia. Można by powiedzieć, że ponad pół roku temu również na tej stacji zakończyłam kolejny etap w moim życiu. Przypomniałam sobie czarnego kota (który miał nie wróżyć nic dobrego) przebiegającego przez tory i ze łzami w oczach, ale również z wielką nadzieją na poprawę mojej przyszłości wsiadłam do pociągu. Kończąc coś, co skończyć miałam dopiero umierając, a rozpoczynając coś tak nowego i zaskakującego, jakbym obudziła się po wielkim śnie. Pamiętam bardzo dobrze, że gdy wysiadłam na stacji: „Poznań Główny” pół roku temu po przerażajacym końcu mojego poprzedniego życia przywitały mnie „silne ramiona”, całkiem niespodziewanie, przyjacielsko, one wiedziały jak mi było ciężko. Od tamtego czasu, „silne ramiona” wciąż są w moim życiu i ciągle mnie przytulają i podnoszą na duchu, gdy tylko jest mi źle, lub gdy po prostu nie mogę zasnąć. I tak sobie teraz myślę, że nie chcę innych ramion, chcę tylko te jedyne...

Ale oczywiście nie o tym miałam dziś pisać, chciałam napisać o niespodziance, ale chyba zmieniłam zdanie... niespodzianka, która mnie spotkała popsuła mi troszkę plany na ten tydzień, miałam sprzątać, pisać pracę i skoncentrować się na sobie, aby nie myśleć o niespodziankach, a w najbliższy weekend znaleźć się w Poznaniu i powiem tak: wszystko szlag trafił, bo pojawiła się niespodzianka:)

To nie tylko w moim życiu tak się dzieje... Mamy swoje plany i nagle coś niespodziewanego nam je psuje. Takie jest po prostu życie, niestety ja należę do osób, które nie lubią psuć sobie planów i niestety bardzo źle przeżywam ingerencję w moją przyszłość. Ale muszę się nauczyć... przez ostatnie pół roku uczę się nie planować i plany zmieniać i chyba dość dobrze mi wychodzi, bo dzięki temu ułożyłam w głowie nowy plan, który uwzględni obecność mojej niespodzianki:)

Widzę w mojej wypowiedzi mały bałagan i brak jakiegokolwiek planu, ale niech tak zostanie, 100 tysięcy różnych myśli mam w głowie i nie mogę ich ułożyć w jedną całość. Może to nie czas i miejsce na to. Niech tak zostanie. W piątek otrzymałam książkę od siostry, historia tego dlaczego ta książka miała trafić do mnie i dlaczego akurat ja niby chciałam ją przeczytać – kiedy oczywiście pierwszy raz słyszę, że taka książka istnieje, jest wciąż dla mnie niepojęta. Ale czytam, tzn czytałam w pociągu, niestety zaledwie parę stron przed zaśnięciem, bo widziałam, że niestety inni też chcą iść spać.

Zastanawiałam się czy zabieg przekazania mi tej książki nie był przypadkiem celowy i z premedytacją. Ponieważ, wygląda to tak, jakby ktoś opisał część mojej historii w czyimś życiu, ze wszystkim się zgodzę i pewne fragmenty,ba! Nawet imiona istnieją w moim życiu naprawdę. Tak jakby to wszystko działo się po raz drugi. A fragment dotyczący mieszkania i związków na odległość pasuje do mojego życia jakby dla niego stworzony. Dlatego pozwolę sobie przytoczyć fragment, który mniej więcej brzmi tak:

"Ryba i ptak mogą się kochać, tylko gdzie będą mieszkać?"

Zatrzymałam swoją uwagę na tym zdaniu i zastanawiałam się, gdzie ja będę mieszkać, co ze mną będzie za parę lat, wystraszyłam się... a trzeba było przeczytać od razu kolejne zdanie mówiące, o tym, że to nic prostrzego, trzeba jedynie zadbać o to, aby ryba nauczyła się latać, a ptak nurkować. Trochę szkoda, bo ja zarówno jak głębokiego nurkowani tak i wysokiego latania się boję. Wolę zdecydowanie stąpać na powierzchni i to chyba jest mój błąd, czasem wystarczy nie martwiąc się o nic pozwolić unosić siebie ponad ziemię oraz nurkować w pięknym głebokim podwodnym świecie, bo przecież każdy doskonale o tym wie, że ziemia wygląda dużo lepiej zarówno z lotu ptaka, jak i perspektywy ryby pływającej w wodzie.

Musimy zastanowić się, kim chcemy być, a następnie odpowiednio nauczyć się latać i nurkować.

piątek, 11 marca 2011

sen, czy odpoczynek - czyli co robię w nocy...

Patrząc na sam tytuł brzmi dość dwuznacznie, aczkolwiek nie ma tak to brzmieć.
Ktoś kiedyś powiedział: "Sypia się z kimś, a odpoczywa się samemu".
Ja chyba sama nawet nie umiem odpoczywać...
Wczoraj przyjechali do mnie moi ukochani goście, wiedziałam, że wtedy będę mogła spokojnie zasnąć (tak jakbym będąc sama potrzebowała anioła stróża mówiącego: śpij spokojnie). Mając świadomość, że ktoś leży na sąsiednim łóżku położyłam się spać koło 22 i jak tylko odwróciłam głowę, zgasiłam lampkę, zasnęłam... niestety nie trwało to długo, bo w nocy obudziło mnie.... sama nie wiem co, byłam strasznie zła, że nawet teraz nie mogę spać. Doszłam nawet do wniosku, że w pociągu, kiedy spędzam tam ponad 14h w jedną stronę jadąc na zajęcia śpię więcej niż w wielkim, wygodnym łóżku, z ciepłą kołdrą przy kaloryferze. A może właśnie o to chodzi, mam za dużo przestrzeni, łóżko jest ogromne a ja się w nim gubię.... są dwa wyjścia, albo kupić sobie mniejsze łóżko, które ograniczy moją przestrzeń, albo znaleźć sobie kogoś kto będzie zajmował tą przestrzeń. Niestety to nie jest proste, jeśli ktoś zajmuje Ci całą głowę, serce, to nie zawsze musi zajmować całe łóżko, chciaż bardzo bym tego chciała. Od czasu do czasu tak właśnie się dzieje, kiedy "odpoczywam" z kimś,śpię spokojnie, a rano budzę się wypoczęta, mój "anioł stróż" jest obok mnie i nie zamierzam się go pozbyć...dlatego tak bardzo czuję się dziwnie, gdy wiem, że kolejną noc będę musiała spędzić sama...

Ale nie o tym miałam pisać, po prostu wstałam rano i zastanawiałam się dlaczego przez ostatni tydzień zasypiałam koło 1 w nocy, a dziś ledwo przyłożyłam głowę.... już mnie nie było... a może bezsenność jest zaraźliwa, a może boimy się tego, że nikt do nas nie przyjedzie i nikt nas nie przytuli i nikt nie wypełni tej przestrzeni w wielkim łóżku, że to kiedyś się skończy, brak pewności na czym "stoimy"... mimo tego, że wmawiamy sobie, że będzie dobrze - "bo jak są 4 uda, to się musi udać".

Dzisiaj czeka mnie podróż, daleka, ale jakoś nie czuję się źle, nie marudzę sama ze sobą, chociaż dzień dopiero się obudził i moje nastawienie może się zmienić. Ale... ale jadę sama, z mojego samotnego mieszkania nad morzem, nikogo nie zostawiam, nie opuszczam, z nikim nie muszę się rozstawać na ten weekend. Tak więc nie mam absolutnie powodu dla którego mogę nie chcieć tam jechać.
Jestem jednak pewna jednego, że gdy tylko pociąg przejedzie przez granicę Mojego miasta, obudzę się, podniosę głowę i łezka stoczy się po moim policzku, że ja tu nie wysiadam, że to nie moja stacja. Ale kiedyś znowu będzie moja - już niedługo, jeszcze 5 razy przejadę. I rzeczywiście to jest takie wielkie odliczanie, wielka 5 pociągowa. Z początkiem lata w tym roku raz na zawsze chcę zamknąć rozdział pod głęboko gdzieś zakorzenioną nazwą: Dębica. Niestety jak wszytsko ma swoje konsekwencje, przez ostatnie 4 lata mocno pracowałam i to co osiągnęłam musiałam oddać, wyzbyć się tego, wyrzucić z mojego życia, nawet moje marzenie życia, moje szczęście i wyzwolenie, moją wolność, to mój samochód, który niestety muszę sprzedać... nie jest mi już potrzebny... ehh a jaka jest prwada, podobna jak z tym pociągiem... muszę się pozbyć aby zapomnieć, abym w pełni mogła zaangażować się w to co robię teraz, kim teraz jestem i abym wreszcie mogła odetchnąć z ulgą opierając pustą od sława Dębica głowę na silne ramiona....

środa, 9 marca 2011

PARYŻ

no i już nie mogę się doczekać! 3 czerwca czyli jeszcze 3 miesiące czekania, ale decyzja podjęta, bilety kupione i wiecie co... czasem zastanawiam się czy nie mam już dosyć poganiania samej siebie. Po prostu bardzo dużo rzeczy dzieje się w tej chwili, wiele spraw załatwiam i mam ogromne plany na najbliższe pół roku. Niestety moje niespodzianki, będą największe dla mnie samej o ile mi się uda. A do tego wszystkiego jestem w trakcie pisania pracy, nie powiem, że mam połowe, bo do połowy jeszcze daleko, ale mam nadzieję skończyć 2 rozdział pod koniec przyszłego tygodnia w nagrodę jadę do Poznania na weeekend.... hmm czy ja naprawdę muszę mobilizować siebie do tych obowiązków (których mi się nie chce nawet w najmniejszym stopniu)takim wewnętrznym szantażem? W sumie to bardzo ciekawe, bo tak samo jest z biletami, kupiłam bilety i teraz wyznaczyłam sobie cel, że do 3 czerwca oddam pracę licencjacką a do tego czasu muszę czuć się dobrze, zdrowo i zrealizować plan ze swoją niespodzianką. Jeśli do 3 czerwca uda mi się to wszystko to będę wielka!
A może powinnam inaczej, jak napiszę pracę to kupię bilety, no ale okazja była dzisiaj za miesiąc jej nie będzie.... więc może lepiej aby zostało tak jak jest.

Powiem szczerze, że to jest naprawdę straszne takie zmuszanie się do poprawiania sylwetki, do nauki, i do wszystkich tych innych rzeczy na które naprawdę nie mam ochoty. Czy kiedykolwiek będę odciążona? może prócz pracy jak wreszcie skończę studia, poczuję się odrobinkę wolna, że ja już nic nie muszę....

Chociaż z drugiej strony jak żyć nie wyznaczając sobie celów, może życie straciłoby sens, może po prostu nie byłabym tak zdeterminowana, a tutaj ledwo posprzątałam w mieszkaniu po cudownym weekendzie, przystosowałam biurko do pracy nad pracą;/ no i wieczorami ciężko pracuję, dziś też będę miała mało czasu, ale chcę zebrać materiały, a może posiędzę do późnego wieczora i napiszę wreszcie coś konkretnego?

Teraz czekam na słońce i ciepło, które mam nadzieję nadejdzie w najbliższym czasie i będę mogła złapać troszkę pozytywnej energii oraz siły na realizację moich planów. Bardzo chcę się zdeterminować, naprawdę bardzo chcę pokonać włansego wewnętrznego lenia i przebić się przez tą 3 miesiączną masakrę, która mnie czeka, no ale cóż sama jestem sobie temu winna:)
Wyznaczamy cele po to aby móc je osiągnąć. Bilety do Paryża są kupione więc nagroda jest w zasięgu ręki, ale aby ją otrzymać trzeba przejść bardzo krętą drogą....

niedziela, 6 marca 2011

zatracenie...

aby móc w pełni zrozumieć to co piszę, sięgnęłam po słownik internetowy, co oznacza to słowo, podczas wpisywania słów: "zatracić się...." pojawiły się słowa: "zatracić się w miłości..." Nie wiem czy o miłość mi tutaj chodzi, ponieważ pojęcie miłości jest dla mnie czymś tak wielkim i nieskończonym, że nie wiem czy kiedykolwiek będę w stanie sobie ułozyć w głowie definicję tego słowa. Zatraciłam się? a może właśnie nie...
Wróciłam do domu, całą drogę świeciło mi w oczy słońce, poprowadziło mnie do samego domu. Bardzo się starałam o moją kondycję fizyczno-psychiczną tego dnia, obiecałam sobie, że nie będę rozpaczać, bo to nie ma sensu... bo przyjdzie jeszcze taki czas, kiedy to wszystko do mnie wróci.
Przeżyłam piękne chwile, rozmów, picia wina i leniuchowania i wiem, że mimo tego, każdy z nas mając swoje własne wyobrażenie na temat tego co się dzieje - ma racje. Każdy z nas ma swój pomysł na życie i jest indywidualistą, ale razem, razem... jesteśmy jednością, która ma siłę tak wszechmocną, która tylko pielęgnowana i umacniana może na zawsze ... no właśnie co? na zawsze pomoże nam tworzyć wspólne życie?
Dziś nie płaczę, nie płakałam wcale, uważam to za mój indywidualny sukces, że wierze, że jest dobrze i jestem niezwykle spokojna o każdy następny dzień, o każdą minutę, kiedy nie ma go przy mnie. To czuję jego obecność, wiem, że o mnie myśli i jest przy mnie... mimo, że go nie ma - zabawne co?
Mam plan i nikt mi go nie popsuje:P

środa, 23 lutego 2011

Apartament do wynajęcia – czyli...

opowiem, wam ich historię.... (celowo „ich” jest z małej litery, takich historii jest bardzo wiele, a te osoby pozostaną anonimowe...)

Świnoujście, piękna, chociaż dzisiaj bardzo mroźna kraina słońca, morza i uzdrowicielskich wartości w powietrzu. Taki dzień jak dzisiaj napawa energią, dostarcza nam nadziei, że mimo -7C na zawnątrz słońce razi nasze przyzwyczajone jedynie do ciemności oczy.

W pięknej lokalizacji, z widokiem na samo morze... ogromne 160m2, dwa poziomy, ogromne okna, piękna kuchnia, przestronnie, czysto, przytulnie, rodzinnie. W takim mieszkaniu można się zakochać... Takie mieszkanie powinno być pełne miłości... i okazuje się, że własnie przez brak tego najważniejszego czynnika – stało się bezużyteczne, puste i ciche. To mieszkanie, apartament istnie królewski, z wygodną kanapą i jadalnią na 8 osób, rozglądając się dookoła można sobie wyobrazić spotkanie rodzinne, śmiech dzieci, rozmowy dorosłych...a tu nagle....a tu pustka...czegoś brakuje, nawet w kominku ognia.

Apartament ten kiedyś był wypełniony tym co najważniejsze, stał się on prezentem ślubnym dla małżonki pewnego Pana, aby pokazać jej jak bardzo ją kocha, aby uwiecznić ten symbol na zawsze postanowił między jednym, a drugim piętrem napis: „AM2004”, inicjały imion małżonków oraz rok, w którym wzięli ślub. Symbol, znany tylko im... coś magicznego i pięknego.
Po 6 latach, niestety kobieta postanowiła, że w tym pięknym apartamencie chyba już nie ma miłości, zabrała swojego 4-letniego synka i wróciła do mieszkania w blokowisku w centrum miasta.... czekają na rozwód...
I tak się skończyła ta hostoria... apartament jest pusty „do wynajęcia”, zaraz wprowadzi się tam nowa rodzina, może ona wypełni go miłością...
Ale napis pozostanie na zawsze jako symbol... przeznaczenia tego miejsca.
Piękne, romantyczne, smutne i co gorsze – prawdziwe...

wtorek, 22 lutego 2011

...a może by tak...

uciec? ale dokąd?, gdzie iść i co ze sobą tam zrobić, nie mając planu na życie w mojej głowie buszują różne myśli. Nie mając stabilnej sytuacji życiowej poruszam się jak w wielkich ciemnościach, szukając odrobinkę światła. Od paru tygodni sama nie wiem co się ze mną dzieje. Mam pracę, którą bardzo lubię, ale tu gdzie jestem nie mogę sobie uświadomić, a może po prostu mam wielką bairerę w głowie, która mówi, to nie na zawsze, nie przyzwyczajaj się, zaraz wrócisz. A może to pragnienie powrotu i ułożenie sobie życia tak normalnie sprawia, że nie mogę się pozbierać. Są dni, w kórych po prostu nie ma problemu, żyję z dnia na dzień, mam wielkie plany, które wdrażam w życie oraz pokonuję swoje lęki. Jednak są dni, takie jak dziś, którymi mogę spieprzyć całą swoją piękną stronę tego życia. I tego się boję, czasem mówię za dużo, czasem nawet myślę za dużo, czasem wydaje mi się, że to nie ma sensu....
Wczoraj nie miałam już siły, czasu aby dokończyć tego posta.
Czytając go dzisiaj rano zastanawiałam się czy może nie skończyć tego tak jak jest w tej chwili, po prostu.
Czy może mam jednak coś do powiedzenia...
Wczoraj wieczorem zrobiłam sobie mały wycisk w domu, a następnie na zajęciach Active. Wieczorem poczytałam moją magiczną książkę i przeprowadziłam miłą rozmowę telefoniczną. Z tymi wszystkimi dziennymi rozterkami, informacjami, kóre trafiły do mojej głowy położyłam się do łóżka. Dziś rano, chcę myśleć bardziej pozytywnie, staram się. Zawsze myślałam, że myślę bardzo optymistycznie, nie wiem kiedy to się zmieniło, nie wiem kiedy przestałam brnąć na ślepo w przyszłość, która nie wiem co kryje za zakrętem. Teraz za każdym razem, kiedy tylko mam okazję zacząć coś nowego, wydaję mi się jakbym szła przez ciemny park i co minutę obracam się czy przypadkiem ktoś za mną nie idzie, ktoś mnie nie śledzi, a może ktoś chce mi podłożyć nogę... może to po prostu dlatego, że chcę mieć świadomość - plan mojej najbliższej przyszłości i tak jej nie znam i zgadzam się z tym, ale mam plany na życie, wciąż nieokreślone, wciąż nie są żywe i dalekosiężne, ale muszę "wierzyć", że kiedyś tam trafię.
To jest wina mnie samej, mojego dziwnego przeświadczenia i przeczucia, że pewne sprawy nigdy nie będą dotyczyć mnie. tzn wydaje mi się, że po prostu nie uda mi się czegoś zrobić, dokonać, uspokoić swojej duszy, ułożyć sobie życia, bo...., bo coś się stanie. Że wszyscy mogą tylko nie ja, dlatego chciałam kiedyś niektóre sprawy zrobić może na siłę, przyspieszyć przyszłość. Sądzę, że to nie ma sensu, poddałam się przecież, nie chciałam tak żyć, może po prostu nie takim kosztem, nie kosztem poświęcenia całego życia dla czegoś co nie istanieje, dla miłości, której nie ma.

A teraz.... teraz poczekam, postaram się nie pomagać szczęściu, ale to nie znaczy, że ja nie mam swoich potrzeb bycia kochaną, szanowaną, wspieraną. Mam, ale ... te potrzeby są w 100% zaspokojone, mimo tego, że na taką odległość i mimo tego, że wciąż chciałabym więcej...:)

poniedziałek, 14 lutego 2011

"dobrze"

W przeciwieństwie do innych ten blog stał się dla mnie odskocznią. Siedząc tutaj, nie czuję się, aż tak źle. Wydaje mi się, że ktoś mnie słucha i nie muszę czekać do wieczora, nie muszę dzwonić. Tylko właśnie wtedy kiedy tego potrzebuję... mówię- piszę- prowadzę monolog z samą sobą, bo do nikogo tego nie kieruję, ba! nawet nie oczekuję, że ktokolwiek to przeczyta. Jest mi wtedy lepiej. Potrafię (bo normalnie tego nie potrafię) wyrazić to co czuję, powiedzieć to na głos. Moja mama, a teraz wiele innych osób również, jak zapytają mnie co słychać, a ja odpowiem jedynie moje sławne: "dobrze" tzn. że nie jest dobrze, ale również to oznacza, że nie umiem w danym momencie nazwać emocji, które we mnie buszują, nie potrafię wyrazić za pomocą słów uczuć i tego dlaczego jest mi źle, sławne "dobrze", stało się już sławne gdy w 2 klasie szkoły podstawowej przychodziłam do domu ze szkoły i mówiłam, że jest dobrze, następnie mama na wywiadówce dowiadywała się, że jednak jest bardzo źle. Jako mała dziewczynka nie wiedziałam, że można czegoś nie wiedzieć, nie rozumieć i myślałam, że lepiej jest mówić, że jest okej i tyle, nie zagłębiając się w rzeczywistość i sygnały mówiące, że czegoś nie potrafię pojąć.
Teraz też tak jest. Dziś rano moja kochana Mamuśka usłyszała jedynie "dobrze" i od razu się zdenerwowała, ale ja naprawde nic więcej na swój temat nie umiem jej odpowiedzieć. Nie mam trochę czasu, aby płakać - wczoraj miałam, więc płakałam. Ale to tylko dlatego, że mi się zebrało, że wreszcie miałam okazję i nie było nikogo kto mógłby powstrzymać ten szloch, nie było nikogo kto zaprzestałby walki z tym co siedzi w środku. Tak czasem musi być, wczoraj była ku temu piękna okazja i za to wypiłam.
Dzisiejszy dzień to już norma, bywa jak bywa, plany w głowie się kotłują marzenia o pięknej i szcześliwej przyszłości nawet odrobinę nie przybliżają się do mnie. Ale to nie jest najważniejsze. Trzeba mieć marzenia, a ja spróbuję je zrealizować... może kiedyś.
Dzięki temu, że mogę teraz się wygadać i nazwać po imieniu wszystko co mnie dręczy, zastanowić się na spokojnie, jest mi łatwiej rozmawiać. I wydaje mi się, że robię postępy, że gdy mojemu rozmówcy nie wystarcza zwykłe "dobrze" staram się bardzo mocno zebrać w sobie i nazwać rzeczy po imieniu.

Od pół roku chodzę jak ślepa, nie wiem jakie decyzje podejmuję, siedzę w ciemnościach i nie widzę wyjścia. Podejmuję decyzje, nie tak jak to ja zawsze podjemuję, zastanawiając się co będzie ze mną potem. Robię po prostu to co w danej chwili uważam za słuszne, że tak będzie lepiej dla mnie, a czy jest? Ja tylko chciałam zrobić coś dobrego dla siebie, podjęłam decyzje, które mają rozwinąć, mnie jako człowieka, otworzyć się na nowy świat i wyzwania. Ale nie myślałam, że będę musiała utopić się tu sama.
Ale wiem, nie zmienię już tego. Zakopię moją przeszłość i do niej nie wrócę. Zacznę przyszłość, bo tylko na niej mi zależy. Jak będzie trzeba podpiszę cyrograf z diabłem i uziemię się na stałe - tam gdzie mi dobrze.
I muszę cholera wziąć swoje życie w swoje ręcę - nie wiem nawet co mam na myśli to pisząc, ale tak chyba powinnam to zakończyć. Decyzje podjęte mają swoje konsekwencje, ja wierzę w to, że nie będą one do końca złe, że Bóg pozwoli mi na trochę radości i miłości. I mam nadzieję i bardzo mocno staram się w to wierzyć, że teraz mimo tak wielkiego kopa, który dostaję raz po raz, że ciężar tych decyzji i konsekwencje zostaną wynagrodzone spokojem, miłością i wiecznym szczęściem. Tylko mam jedną prośbę Boże drogi, nie chcę na to czekać do emerytury. Jak będę musiała poświęcę się bardziej, ale za parę lat chcę to zakończyć i żyć normalnie.
Bo skoro nie mogę teraz... bo nie wiem, bo nie rozumiem dlaczego, inni żyją tam gdzie chcą, kochają i stoją twardo na ziemi, każdy ma swój świat, tylko ja sobie życie utrudniam... chcę, aby potem było pięknie... wiem, wiem marudzę. To, że się tu przeprowadziłam, zrobiłam bo chciałam, więc jestem tu gdzie chciałam być, kocham kogo chcę, ba i jestem kochana no i nie bujam w obłokach, więc czego mi brak, czego ja znowu jeszcze chcę, co mi nie pasuje? Zawsze musi być coś źle.
No to dobrze, niech tak będzie – wytrzymam, bo nawet nie wiem czego tak naprawdę oczekuję. Uprzedzam pytanie. Czego Ty kobieto tak właściwie chcesz, co byś chciała zmienić. Pracę? – to zmień. Miejsce zamieszkania – proszę bardzo. W tym rzecz, że nie! W tym rzecz, że ja nie wiem czego chcę...
Chcę...
Chcę...
Chcę...
Próbuję się usprawiedliwić, że mój cały monolog nie poszedł na marne i uświadomić sobie, czego i od kogo oczekuję. A może po prostu oczekuję od siebie więcej siły i wiary... że można tak żyć, że inni potrafią, że mi też może się udać, że przecież nikt mnie nie zostawi. Chciałabym abym nie musiała żyć od tygodnia do tygodnia czekając ... a potem kolejny tydzień chodzić z nie do końca szczerym uśmiechem, mówiącym teraz jest dobrze, ale za parę dni to znowu się skończy...

niedziela, 13 lutego 2011

cicho...

Gdybym miała się tak wypłakiwać, wypisywać i rozczulać nad samą sobą to właśnie dzisiaj bym to zrobiła. Nie chcę się rozpisywać na temat stanu mojej duszy i umysłu.
Wystarczy fakt, że ubrana zieloną bluzę z czerwonym winem w ręce i Dirty Dancing na "Polsacie" ze łzami w oczach próbuję znowu zostać sama.
Ostatni mój tydzień rozpoczął się samymi niespodziankami, o tych niespodziankach będzie mi przypominał tylko czerwony tulipan w szklance od piwa i podłoga pełna sierści Bąbla! Ale teraz próbuję zachować resztki smaków i zapachów tylko dla siebie.
Wiem jedno, za 5 lat po skończonym kontrakcie obudzę się z tzw. ręką w nocniku. Będę przed 30 i wtedy będę za stara na rozpoczęcie nowego życia. Stabilnego i trwałego, zresztą wydaje mi się, że moje życie gdzieś popłynie i już nie wróci.
Przegapię najważniejsze jego momenty - i po co? ooo wino się kończy tzn, że mój język zaczyna mówić prawdę, tak bez ściemniania i sztucznego uśmiechu, że wszystko będzie dobrze.
Nie będzie. Jak tak dalej pójdzie to nie będzie....
Niestety i trzymam kciuki i wy też trzymajcie, abym nie musiała mieć takich dni jak dzisiaj, bo to są złe dni, dni, w których tylko wspomnienia żyją. I nic więcej, bo ja od rana nie czuję, że żyję... za dużo kosztują mnie rozstania. Nie umiem się wziąć w garść - chyba się postarzałam i za bardzo zależy mi na związku, na tym aby nie być tu sama... dzień za dniem, tydzień po tygodniu, a to dopiero miesiąc mija.
W mieszkaniu robi się ciemno.. a ja wciąż mam nadzieję, że usłyszę ten głupi dźwięk domofonu, który sygnalizuje, że ktoś wchodzi na mój kod... ale się nie doczekam... bo nigdy nie zostanie tu ze mną na zawsze...
Mimo tego, że się staram, mimo tego, że robię wszystko, aby poprawnie jeździć jego autem, aby ugotować to co lubi, abym ja była dla niego idealna, aby on był ze mnie dumny.
No i wino się skończyło….

czwartek, 10 lutego 2011

badziewie

"badziewie", to specjalne określenie na soczewki kontaktowe, to bardzo filmowe określenie, które pojawiło się w jednym z polskich filmów, bardzo utkwiło mi w pamięci i kiedy wczoraj po raz pierwszy założyłam soczewki czułam się jak właśnie z takim badziewiem w oku. Nie umiałam sobie z tym poradzić, może to przez dręczącą mnie lekką temperaturę, ogólne rozdrażnienie, albo przeziębienie. Wszystkie te czynniki sprawiły, że sama dla siebie wydawałam się być niemiła. Pani, która próbowała mi je "wsadzić" udało się, ale sama miałam wyobrażenie aby pogryźć ją za to co zorbiła. Widziałam już dobrze wsyztsko okej, ale nagle myślałam, że zacznę krzyczeć: "i co teraz jak ja to zdejmę, uwolnijcie mnie od tego, weźcie to..." Dziś rano po 30 minutach dręczenia się ze sobą, a wcześniejszym podjęciem decyzji "wsadzę to", udało mi się pokonać samą siebie i mam to badziewie w oku... i wszystko widzę.
Jednak przeraża mnie perspektywa, że wieczorem znowu muszę to wyjąć...

wtorek, 8 lutego 2011

BOMBEL; BĄBEL

Wczoraj napisałam o mojej wizycie niespodziance, w której uczestniczył Bombel - Bąbel - pies naszych znajomych. Gdy wróciłam do mieszkania, zwrócono mi uwagę, że przecież Bąbel, to nie Bombel, ale właśnie Bąbel. Nazwa pochodząca od bąbelków, bąbli itp. Niestety mi każdego rodzaju bąble kojarzą się jedynie z bąblami na stopach po ubraniu po raz pierwszy nowych butów. Dlatego dla mnie bardziej pieszczotliwe określenie to Bombel, nazwa, która pochodzi od bomby, od czegoś, małego i niepozornego, ale jednocześnie z wielką siłą. Tak właśnie nazywam moje autko, i tak wolę wymawiać imię Bąbla - chociaż to nie jest mój pies i nie mam prawa mu zmieniać imienia. Zresztą Bąbel reaguje nie tylko na swoje imię oraz to wymawiane przez "om", ale również na Lotos... hehehe a o tym kilka razy przekonaliśmy się wczoraj.
Wracając do moich wszystkich wczorajszych schiz, rozterek i niedowierzań związanych z tym czy tą noc spędzę sama, czy jednak będzie ktoś obok... zakończyłam tym, że po powrocie do mieszkania w środku paliło się światło i ktoś na mnie czekał.To nie schizy, to nie wyobrażenie, ani sen na jawie – to rzeczywistość. Ciekawym doświadczeniem było jak ktoś w nocy lizał mnie po dłoni albo stopie... zaskakujące, nigdy bym się nie spodziewała, widać Bąomblowi się nudziło:) a ja chyba byłam na tyle zmęczona, że nie miałam siły mu tego odmówić :) Niestety dziś jest już dziś, trzeba wstać, iść do pracy, a wieczorem ... będzie wieczór.
Ten post nie ma dużego znaczenia w mojej egzystencji, jednak ma na celu sprostowanie bąbelkowo bombowych rozterek.

poniedziałek, 7 lutego 2011

strong enough

Fakt, że podczas podróży nie mogę pisać, nie mogę pozwolić sobie na przekazanie komuś swoich myśli i uczuć, ani tego jak okropnie jest ten Świat stworzony sprawia, że wszystko mi umyka, że te najgorsze emocje, które przecież w końcu też są istotne i oddają charakter nas samych znikają, zostają uciszone przez czas, jaki nas dzieli od samych chwil, do momentu, kiedy można o tym napisać.

Tak oczywiście było w ten weekend, inaczej nie byłoby powodu do takiego wstępu który napisałam na jednym wydechu. Tytuł też nie jest taki bez powodu, wczoraj zastanawiałam się jak będzie wyglądał najbliższy tydzień, miałam kilka wyobrażeń... Położyłam się na samej górze przedziału w pociągu i próbowałam zasnąć, ból brzucha pozwolił jedynie na skręcanie się na tym "łóżeczku", natomiast dzień w całej swej okazałości nie zaliczyłał się do cudownych. Oblany jeden egzamin, powiem szczerze - nie lubie jak coś nie jest sprawiedliwe i gdy ta niesprawiedliwość dotyka mnie bezpośrednio, jednak przypominanie sobie tych chwil przyprawia mnie jedynie o negatywne emocje... Próbując zasnąć układałam w kolejności każdą minutę poniedziałku, kolejne godziny i dni, aż do weekndu. Czekałam tylko na ten weekend, myśląc o nim chciałam jedynie krzyczeć, chciałam wyzwolić z siebie wszystkie emocje, które gromadziły się we mnie już od dłuższego czasu. Niestety jestem na tyle rozsądna aby jeszcze pocierpieć z tego powodu i pokumulować je jeszcze w sobie, aby nie zakłócać ciszy nocnej innym współpodróżnikom kuszetki PKP. Wszystkie moje plany o samotności, o egzystencji tylko z myślą o nadciągającym weekendzie po prostu legły w gruzach, może to i dobrze, potrzebuję teraz wsparcia, miłości i leku (na całe zło). No tak o 7:40 byłam już na promie do Świnoujścia, nagle dzwoni telefon - jak się czuję, co robię i gdzie jestem, głupio odpowiedziałam, że już na promie i za 30 min będę już brała prysznic.... ustawiłam się w kolejce abym mogła wyjść szybko i przejść się na osiedle, albo wziąć taxówkę. W pewnej chwili widzę pięknego psa, pomyślałam sobie, jest tak samo piękny jak Bombel Anety i Damiana i bardzo znajomo wyglądała kurtka właściciela psa, jak kurtka "moich silnych ramion". Szybko stwierdziłam, że to nie może być aż taki zbieg okoliczności, no tak...nie może, a może to moja bujna wyobraźnia, albo może jakaś schiza ze zmęczenia, a może po prostu chciałam go tam widzieć i nikogo innego... poszłam z nim do mojego mieszkania, całkiem w szoku, całkiem skołowana, z wielkim niedowierzaniem... śniadanie było na stole, mieszkanie wygrzane, tak przyjemnie i pełno (nienawidzę, wracać do domu, gdy jest tam pusto i cicho).
Prysznic... nie wiem, nie wierzę, a może jednak, może to nie schiza, nie. Przecież słyszę jego głos, ten głos jest jak anioł już nic nie boli, już rany się goją i można zapomnieć o nieszczęsnym weekendzie. Będę mogła być silniejsza, tak samo silna jak woda, którą się otaczam, która płynie i jest żywiołem, tak potężnym. W tym momencie już nie chciałam krzyczeć, już nie było mi źle. Już tylko byłam spokojna.

Teraz jestem w pracy i tak sobie myślę, a może to jednak naprawdę było wyobrażenie, może pójdę sprawdzić do mieszkania, czy on wciąż tam jest...może znikł... a może był jedyną istotą na tej ziemi, którą właśnie chciałam zobaczyć i mi się udało, to jest bardziej niż niemożliwe. Dlatego proszę Cię, gdy tylko za parę godzin wrócę do mieszkania, bądź tam, przytul mnie, powiedz, że mnie kochasz, swoją siłą dodaj mi odwagi, abym była wystarczająco silna, aby móc za Tobą tęsknić i kochać Cię, w każdej chwili, którą podaruje mi Bóg.
Bez takich chwil, bez siły, motywacji i czasem samotności, bez płaczu i śmiechu, cierpienia, własnego zdania, szaleństwa i kochania - nie ma życia, które można zakończyć słowami: To była jazda!!!!

poniedziałek, 31 stycznia 2011

POZNAŃ GŁÓWNY

Jest poniedziałek i co? Mam opowiadać Wam o tym co takiego wydarzyło się w weekend i w ostatnim tygodniu? To chyba nie ma sensu, prócz wielkiej nauki cyferek. W chwilach, o których można powiedzieć odpoczynek, albo spałam, albo jadłam, natomiast resztę szczegółów zostawię jedynie dla swojej pamięci o nich. W piątek udało mi się wyjść wcześniej z pracy i już o 20 byłam w Poznaniu. Potem winko z mamą i piwko ze znajomymi... mimo tego, że zakładałam naukę (od soboty rana) to piątek - wyjście na 2h było zbawienne, ale jednocześnie dało mi poczucie, bycia potrzebną i kochaną. A to chyba dobrze, nie czuję tego na co dzień, wiem, że różni ludzie mnie potrzebują, ale to jest innego rodzaju potrzeba, potrzeba bycia z kimś, czasem tylko po to aby (no właśnie) być, spoglądać sobie głęboko w oczy i czasem nic nawet nie mówiąc, nic w tych oczach nie widząc, nic prócz troski i zrozumienia, miłości...? Czy każdy z Was może przyjść dziś po pracy do domu, spojrzeć swojemu partnerowi głęboko w oczy i zobaczyć... siebie. Ktoś kiedyś powiedział i cały czas o tym myślę, że nie powinno się wpatrywać w siebie nawzajem, lecz patrzeć w tym samym kierunku. Jednak co może być tym kierunkiem, wspólny cel, wspólne życie? a może po prostu celem jest wzajemna miłość.
Wiem, że troszkę bez sensu się rozczuliłam, na punkcie miłości, ale nie jest ważne jak ktoś to nazwie (bo część osób wcale w nią nie wierzy) to sądzę, że jednak najważniejsze jest to, aby obojętnie jakim tworem naszej ludzkiej wyobraźni to uczucie było, aby dawało nam szczęście.
I dziś pomyślałam sobie tak, że jestem tutaj, sama, można powiedzieć, że będąc tu na miejscu nie czuję tęsknoty, za domem, mamą, tatą, siostrami i oczywiście tymi silnymi ramionami, ale gdy jestem już w pociągu, gdy jadę na dworzec, gdy tylko zobaczę napis: "POZNAŃ GŁÓWNY" to chciałabym być w kilku miejscach jednocześnie, zobaczyć ich wszystkich uściskać i patrzeć w oczy i wtedy wiem, że tęskniłam, że to silniejsze ode mnie, że cieszę się, że tu jestem i nie chcę wracać.

Już teraz wiem, skąd moje złe i czasem agresywne samopoczucie, albo ciche i beznamiętne spojrzenia, dzień przed odjazdem, mój świat się zmienia, widzę go inaczej, nieubłagalnie dni przepływają bardzo szybko i należy wrócić do szarej codzienności. Mój organizm (mimo tego, że jestem na tyle inteligentna i mało dziecinna, że potrafię sobie samej wytłumaczyć, że tak musi być) daje znaki, że zbliża się nieuchronny koniec, koniec mojego świata i wracam do codzienności. I każdy powrót jest potworem, wczoraj też tak było. Pociąg jeden, drugi, jakoś to przeżyłam. Potem spacer po opustoszałym Świnoujściu we mgle gęstej jak mleko, krajobraz wczorajszej nocy przypominał bardziej sceny z horroru, niż nadmorski kurort. Na swojej drodze spotkałam, tylko dwóch pijanych facetów, kobietę z psem i jakiegoś kolesia idącego drugą stroną ulicy. Gdy doszłam do osiedla pojawiło się światło - dosłownie - światło, które oświetlało niczym ścieżkę w tunelu całe osiedle, tu jest moje mieszkanie, to jest mój aktualny cel, tu będzie mój świat, tam gdzie "światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnie".

Noc była dziwna, po całym weekendzie nauki, śniły mi się egzaminy, zadania i odpowiedzi i nawet ściągi, które pisałam, nie wiedziałam gdzie jestem i czy naprawdę tylko śnię. Obudziłam się, obok leżały notatki z ZFP. Ostatecznie obudziłam się godzinę przed budzikiem, ale nie umiałam wstać, byłam zmęczona. Marzę teraz o jednym, by mieć takich kilka dni (bo jeden to za mało), w których wiedziałabym, że nic nie muszę, jak będę chciała to mogę, ale nie muszę wstać, nie muszę zjeść śniadania, nie muszę chociażby się ubierać...mogę, ale nie, że muszę, bo coś trzeba załatwić, że muszę, bo ktoś na mnie czeka, że muszę, bo ktoś przyjdzie, że muszę, bo chcę odwiedzić rodzinę. Dni lenia są potrzebne, niestety dość szybko się kończą i dlatego powinny być minimum dwa. Aby pierwszego chociaż dnia, nie myśleć o tym, że na następny trzeba wstać do pracy... tylko beztrosko myśleć o "niczym". Ale nie za często, raz na pół roku, po każdej sesji (do tej pory takie dni były raz w roku, po sesji letniej jeździłam do Poznania, wtedy robiłam co chciałam, ciepło, słońce, energia, żyjące miasto, moi ukochani ludzie, miałam praktycznie każdą minutę zaplanowaną, ale i tak zaliczam te dni, do dni lenia).

czwartek, 27 stycznia 2011

czwartek

Nie wiem i chyba nawet nie chcę wiedzieć, bo to nie ma sensu sie domyślać i zaręciłam nie tylko was ale samą siebie, chodzi o to, że nie wiem dlaczego w ostatnim czasie moje posty noszą nazwy albo dni tygodnia, albo dat, może po prostu chcę wszystkim, ze sobą włącznie uświadomić jak ten czas szybko leci i mimo tego, że pisałam parę dni temu to troszkę się stęskniłam. Dziś po raz pierwszy od ... nie pamiętam kiedy wyszło słońce, ale nie na chwilę, tylko mamy godzinę 16, a słońce pojawiło się na niebie od 12, wcześniej oczywiście padał śnieg i mocno wiało, ale teraz słońce oślepia. Nasze oczy nie są przyzwyczajone, po całej zimie(zresztą i tak mamy koniec stycznia dopiero) do tak jasnych barw. Jednak słońce pobudza do życia i aż chce się iść po pracy na spacer. Niestety o godzinie 17 jest już prawie całkiem ciemno, gdy zapadnie zmrok szara rzeczywistość waraca. I znowu to samo, gdy wrócę do domu nie będzie mi się chciało odsłonić rolet, bo po co, a rano wyglądnę tylko by zobaczyć ile śniegu napadało, albo czy może odwilż już przyszła.

Jutro zaraz po pracy jadę do Poznania i wyśpię się w moim łóżku, tzn na dobrą sprawę to nigdy nie było moje łóżko, odziedziczyłam je po swojej siostrze, która wyprowadziła się z domu. Wcześniej w domu w Poznaniu miałam łóżko piętrowe z siostrą przez jakieś 10, może 15 lat. Jednak pisząc tego posta i wypowiedziawszy w głowie słowa "moje łóżko" przed oczami ukazał się obraz łóżka z Chrzanowa (tam spędziłam dzieciństwo). Łóżko było ciemno zielone, wąskie i nie mam pojęcia dlaczego nazywaliśmy je półświnią. Kiedyś ta nazwa była dla mnie normalna i oczywista, a teraz zastanawiam się dlaczego? Przecież nie miało nic wspólnego ze świnią...

Weekend tak jak to w moim zwyczaju bywa zapełniony praktycznie co do minuty 22:30 Poznań główny przyjazd. Sobota nauka, obiad u mamy i nauka. Niedziela bardzo podobnie ale mamy już mało czasu, bo o 17:18 rusza pociąg do Świnoujścia. Chciałam bardzo w ten weekend spotkać się z moją Basią, ale musiałam jej odmówić, jest mi bardzo przykro, ale dobrze znam siebie, jak będę miała świadomość, że gdzieś wychodzę, jak każda kobieta będę myślała w co się ubrać, co z włosami i makijażem, a niestety muszę się skupić na cyferkach w ten weekend i mam nadzieję, że wrócę nauczona:)

Niestety mojego samochodu nie będzie, jest kolejny problem, albo caly czas ten sam, a leczony jest kroczek po kroczku nie widząc końca ani prawdziwej przyczyny jego złego samopoczucia. Kwestia mojego bombelka przyprawia mnie o czarne myśli i scenariusze i obwinianie kogo się da z przeszłości. Po co ja to zrobiłam, dlaczego go kupiłam, może go sprzedać, dlaczego nie upierałam się przy swoim zdaniu tylko podjęłam decyzję podyktowaną przez innych. Wiem doskonale, że takie myślenie nie ma najmniejszego sensu i za każdym razem, gdy ono włąmuje się do mojej głowy, próbuję je wywalić tak szybko jak się tak znalzało. To nie jest takie proste, jest dużo racji jednak w tym, że przecież kto jak kto, ale ja sama siebie najbardziej nakręcam.

Więc aby nie nakręcać się już więcej, postanowiłam żyć w spokoju serca, umysłu, duszy i ciała. Czasem musze sobie pomóc farmakologicznie, ale syropek z melisy nie jest niczym złym. Ale usilna praca nad własną osobą i przestrzeganie zasad i postanowień, które powtarzam sobie za każdym razem.... jestem silna i wiem, że sobie poradzę, nie ma innej opcji - tak musi być. I moje problemy w brzuchem (nie chcąc chwalić dnia przed zachodem słońca, bo wciąż pięknie świeci) chyba się skończyły, albo tracą na sile, bo to ja jestem silniejsza i sobie poradzę, a nie wirusy, bakterie czy stresy.
Wystarczy pokonać własne słabości w głowie, no racja nie wystarczy głupoty tutaj opowiadam, ale to jest jedna z ważniejszych rzeczy. Myślenie pozytywne i nie wyobrażam sobie życia bez tego.
Oczywiście takie myślenie nie przychodzi tak od tak, tylko to jest ciężka praca i otaczający Cię ludzie, a mnie otaczają sami pozytywnie zakęceni, uśmiechnięci i patrzący w przyszłość z nadzieją. Bo nadzieja umiera ostatnia.

wtorek, 25 stycznia 2011

kolejny tydzień

Mamy już wtorek a mi się wydaje, że cały czas tkwię w poniedziałku. Dziś miałam bardzo zakręcony dzień i niestety jutro chyba nie będzie lepiej. Jedyne co udało mi się bardzo pozytywnie załatwić to parking dla mojego bombelka przyjedzie do mnie w weekend. Ale ja niestety jadę do Poznania, z jednej strony bardzo się cieszę, ale z drugiej wydaje mi się, że powinnam sobie zrobić przerwe w jeździe pociągami, bo zwariuję za chwile.
Weekend był koszmarem chociaż nie tak jak ostatnio, szybko minął i ...i minął. Natomiast wpominam bardzo miło poprzedni tydzień. Zastanawiałam się czy chciałabym tak na zawsze... ale chyba nie! co za szybko to nie zdrowo, więc niech zostanie, tak jak jest, ja tutaj a on tam. Nie muszę się spieszyć z niczym, a tymbardziej nie chcę z nikim mieszkać, chcę być sama, muszę pobyć sama i muszę nauczyć się samodzielności i chcę umieć się rozstać, aby nie tęsknić za każdym razem kiedy wyjadę na parę dni. To chyba dobry plan,oczywiście nie oznacza to, że nie chcę zbudować czegoś stabilnego. Ale z doświadczenia wiem, że nie da się nic takiego zbudować będąc przyklejona do nogawki, muszę mieć swoja przestrzeń życiową i swoje sprawy. A niestety prawda jest taka, że ostatnio na każdym kroku widzę, że już nie jestem taka młoda, że mam zaraz 25 lat a to najwyzszy czas aby ustatkować swoje życie, w moim mniemaniu oznacza, to abym dokładnie wiedziała kim chcę w życiu być, co robić, wyznaczać cele i je realizować. Chyba życie przestało być zabawą jednak nie znaczy to, że nie należy traktować go z dystansem i czasem zamknąć oczu i skoczyć.... tak więc żyje dalej, nie tęsknię, bo nie mam na to czasu, jescze będe miała czas na to aby się z kimś zestarzeć, a teraz będę robić to co mi się podoba i tyle. Jak bede chciała wyskoczyć na zakupy do Londynu to wyskoczę, jak będę chciała podskoczyć w góry na weekend to pojadę, jak będę chciała zrobić tatuaż to też zrobię, a jak zdecyduję się założyć soczewki, to zdejmę okulary, a jeśli będę chciała założyć rodzinę, urodzić dziecko i zbudowac dom, to... zrobię to! Jak tylko będę chciała....! dlaczego? bo czuję, że żyję mimo napietego grafiku robię to co chcę, dla siebie, dla mojej przyszłości - egoistycznie no tak wiem, ale aktualnie tak ma zostać!

poniedziałek, 17 stycznia 2011

17.01.2011

Już po weekendzie, na dobrą sprawę poniedziałek też już się powoli kończy.
Jestem strasznie zmęczona, dzisiaj mały relaks i pójdę wcześnie spać... dzisiejsza noc będzie inna niż te poprzednie, dzisiaj będę miała do kogo się przytulić, na samą myśl chcę zabrać płaszcz i torebkę i uciec stąd do mieszkania w którym, ktoś na mnie czeka... to jest naprawdę wspaniałe uczucie.
Weekend był całkiem dziwny. W piątek wylądowałam w Poznaniu i zrobiłam wszytskim wielką niespodziankę. Następnie długa i męcząca noc w pociągu i zaliczenia w sobote. Niestety już w sobotę nie udało mi się obejść bez apteki, to był jakiś horror, koszmar z którego bardzo chciałam się obudzić. Nie potrafiłam nawet uwierzyć, że lek, który kupiłam mógłby mi pomóc. Całe szczęścia w niedzielę było już lepiej, nieznaczy to jednak, że nagle wyzdrowiałam, nie wiem co mi jest i nie mam czasu tego sprawdzić... może innym razem, nie lubie tracić czasu na lekarzy.
W pociągu powrotnym w Poznaniu dosiadł się do mnie mój gość. Czułam się bezpieczna i mogłam spokojnie spać w pociągu, ale i tak tej nocy mało spałam, wsyztsko mnie bolało i denerwowało, może przez napięcia, które jak impulsy elektryczne przeszywają moje ciało.
No i tak z tego pisania zostało mi 25 minut do powrotu do domu, jakieś zakupy czy obiad i marzę o ciepłym dresie i świeczkach i co najważniejsze o moich silnych ramionach, które przytulą i dzięki którym będę czuła się lepiej.

czwartek, 13 stycznia 2011

nowy rok, nowe życie, stare ciało

No tak, dokładnie jest tak jak napisałam.
Nowy rok 2011 wszyscy robią wiele szumu o zmianę daty, bo przecież nic więcej się nie zmienia. No może prócz całego mojego życia.
Od tygodnia mieszkam już w Świnoujściu, całkiem sama i czuję się z tego powodu dość staro. Zawsze uważałam, że tylko albo starzy kawalerowie, albo stare panny mieszkają same i to po trzydziestce. Mi całe szczęście do tego wieku jeszcze daleko, mimo wszystko jest to dziwne.
Praca nowa, super podoba mi się, Polska jest jaka jest i Włosi nie potrafią się przyzwyczaić, to czyni moją pracę bardzo śmieszną w niektórych momentach.
Jutro czeka mnie kolejny zbliżajacy się długi dzień w pracy i podróż na koniec świata. Ze Świnoujścia, przez Poznań, a następnie Warszawę do Dębicy, na kolejne zajęcia i zaliczenia. Nie ma wyjścia, byle by tylko moje zdrowie to wytrzymało. Niby nie powinno być tak stresująco jak poprzednio, tymbardziej, że powrót zapowiada się sympatycznie. Ale coś czuję, że znowu będę miała problemy z dojściem z dworca pkp, do mieszkania. Ból brzucha i słabość z niewyspania... no jedyne co mi pomogło to 40 minut przed pracą gorący prysznic.
Jednak ten weekend będzie dość ciekawy, zapowiada się z niespodziankami miłymi i niech tak będzie.
Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ktoś kto mieszka sam w domu może nie mieć nic w lodówce... hmm ja mam wyjątkowo małą lodówkę, ale jest tam jedynie majonez (a to podstawa) i 0,5l mleka oraz koncentrat pomidorowy. Więc nic się z tego nie wyczaruje niestety.
Od poniedziałku nie będę sama, będzie mój gość, chciałabym aby już ze mną został, tak na zawsze, tak naprawdę, aby po skończonym tygodniu nie wracał do poznańskiej codzienności tylko został tutaj ze mną w tym zimnym, wyimaginowanym, morskim świecie, w którym życie mimo ciężkiej pracy kojarzy się z wakacjami.
Brakuje mi tylko biegania. a może jeszcze nie brakuje, bo mogę to robić kiedy chcę, ale nie mam motywacji albo siły. Odpuszczam, bo boję się o mój brzuch, po każdym wysiłku boli mnie bardziej... nie wiem czy powinnam... W ogóle to bieganie idzie mi średnio i jestem z tego powodu bardzo zła. Niestety najpierw kontuzja, potem coś tam, teraz ten brzuch i niby zawsze jakaś wymówka, ale nie mogę obwiniać siebie, bo ja chcę, ale mi nie wychodzi.
i co teraz...?

niedziela, 2 stycznia 2011

...

2 stycznia 2011, aż ciężko przyzwyczaić się do nowego roku. Wszędzie mówią tylko o tym, aby przeanalizować poprzedni rok, aby poddać go ocenie, aby cofnąć się i wyciągnąć wnioski. Ja mój poprzedni rok nazwałam: "Lepiej późno, niż za późno". Z drugiej strony był to cholernie ciężki rok, burzliwy, stresujący i zaskakujący. Wiem, że w zeszłym roku niczego się nie bałam, wiedziałam, że będzie spokojnie, dzień, jak co dzień - niestety było zupełnie odwrotnie. Teraz boję się każdego następnego poranka. Boję się, że coś spieprzę, że sobie nie poradzę, albo zrobię coś, czego będę żałowała do końca życia, boję się dni wypełnionych pustką i co będzie, kiedy szczęście przejdzie obok. I dlaczego nie idę z wiatrem, tylko pod wiatr, dlaczego ja lubię sobie utrudniać życie - każdy dzień będzie bardzo trudny. A może strach ma wielkie zęby, i wcale mnie nie zje? Może boję się własnego cienia, a tak naprawdę ten rok, będzie trzeba zaliczyć do tych, które będą znaczące i piękne. Udało mi się nawet podjąć pewne wyzwania, tzn. największym wyzwaniem, jest postanowienie noworoczne, które jest moim marzeniem do zrealizowania już w pierwszej połowie roku, drugie postanowienie ma związek z wyjazdem na parę dni do Kielc, może uda mi się to zrobić latem jak znajdę chwilkę - nie spieszy mi się. Chcę tez jechać na niezapomniane wakacje, najlepiej na tripa po południowej europie. Chcę się nie bać sypiać sama, chcę się nie bać samodzielności i pełnej odpowiedzialności - powiem szczerze nauczyłam się liczyć trochę na innych, a gdy miałam lat 20 i wyjechałam na wyspy było łatwiej. Dziś niedziela, mam 3 dni, aby spakować walizki. Siedzę tu i pamiętam jak prawie 5 miesięcy temu robiłam to ostatnio. Nie było to łatwe, wiem, że za dużo rzeczy zostawiłam, wiem, jakie to wszystko miało konsekwencje, wiem też, że każda podróż nas czegoś uczy. Pozostawia ślady w naszym sercu i pamięci. Nawet nie chcę wiedzieć jak to będzie bolało... Bo to już boli, bo od kilku dni nie trawię niczego prócz jogurtu i zielonej herbaty. Bo nie umiem zostawić tutaj czegoś, kogoś, domu. Pamiętam dokładnie, co sobie pomyślałam i co odpowiedziałam jak usłyszałam pierwszy raz: Świnoujście. Powiedziałam NIE, nigdy w życiu, a teraz ktoś mnie zrzuci w przepaść i wiem, że te lata przeminą bardzo szybko, wiem, że te chwile będą miały konsekwencje na całe życie. Nie ważne, co tutaj wypisuje, chcę jakoś usprawiedliwić może samą siebie, albo może jeszcze bardziej się zdołować. Mam teraz przed oczami jedną twarz, jeden uśmiech, jedno spojrzenie człowieka, który najbardziej na tym ucierpi i nie może być inaczej. Na samą myśl łzy mi płyną po policzku, ale ja znam siebie, wiem, że jak tylko wpadnę w wir pracy, sesji, to.... To muszę się bardzo postarać, abym była w odpowiedniej chwili tam gdzie jest moje miejsce, w ramionach tego, który pozwolił na to wszystko, który zgodził się nie zastanawiając nawet minuty, (Czy wiedział o konsekwencjach? Wiele bym dała, aby przeczytać jego myśli tamtego dnia, aby dowiedzieć się czy się boi tak samo jak ja) w silnych ramionach, które sobie z tym poradzą. A co z odległością? I miłością na odległość? W moim życiu pokonywałam różne odległości, Poznań - Świnoujście to najkrótsza trasa. To nie jest odległość. I zrobię wszystko, aby to udowodnić, nie tylko tym silnym ramionom, ale przede wszystkim sobie.