czwartek, 20 października 2011

emocje

Najgorsze jest to, gdy znowu do głowy zawita przeszłość, ale w przeszłości też bywa coś pięknego, coś co powoduje, że oczy robią się mokre...

Nie wiem, czy wszyscy, mam nadzieję, że chociaż część ludzi jest takich, którzy wyobrażają sobie pewne sytuacja, wiedzą, że się z kimś mają spotkać i w głowie przeprowadzają sobie rozmowę z tą osobą. Oczywiście, gdy przychodzi co do czego, rozmowa i spotkanie wyglądają całkiem inaczej - ale to w tym przypadku nie ma znaczenia.


Zacznę od początku, we wtorek zadzwonił do mnie szef, było już koło 20 godziny, więc wiedziałam, że pewnie coś się stało. Z rozmowy nie potrafiłam nic wywnioskować, ale chodziło o transport na lotnisko dla kogoś... Nie rozumiałam tego, bo przecież transport dla tej osoby, był już realizowany w poniedziałek i z tego co wiem odbył się. To dlaczego ma być znowu na środę? Stwierdziłam, że najlepiej będzie, jak sama zadzwonię i się wszystkiego dowiem. Włoch do którego dzwoniłam mówił bardzo chaotycznie, dlatego postanowiłam się z nim natychmiast spotkać w biurze i wyjaśnić o jaki transport mu dokładnie chodzi. Chodziło o transport powrotny dla jego żony - która przyjechała dwa dni wcześniej - okazało się, że przyjechała powiedzieć mu tylko, że się rozstają i wraca do domu.

Przykre.... bardzo przykre, ale takie jest życie.

Dziś przyszły do tego Pana dwie paczki i zastanawiałam się kto je nadał - sprawdziłam - jego żona. To teraz pytanie, kiedy je nadała - w dzień wylotu do Polski. Czy przed wylotem spakowała resztę jego rzeczy i wysłała....?
ciekawe....

I tu pojawiła się w mojej głowie krótka rozmowa z nim - tzn jak mogłaby potencjalnie przebiegać. Dziś wieczorem ma zgłosić się po przesyłkę do biura... pomyślałam sobie, że może to jakoś skomentować i co ja mu wtedy odpowiem.... moja odpowiedź byłaby taka:

"Widzisz, tak to jest, kobiety są okropne"
On w tym momencie pewnie by wtrącił:
- Ty chyba taka nie jesteś - muszę sobie trochę wlać, bo on przecież nie doświadczył mojej złości i okrucieństwa, dlatego może myśleć, że jestem miła. Na to mu odpowiadam:
- Niestety, jestem, każda taka jest i nie ma wyjątków - Tutaj zaczynam przypominać sobie przeszłość i mówię - wiesz, kto by pomyślał, ja w zeszłym roku miałam inne życie, no może 1,5 roku temu. Miałam mieszkanie, własny samochód, psa, narzeczonego, pracę, której nienawidziłam, ale miałam i co... i pewnego dnia pojechałam do rodzinnego miasta, gdzie spotkałam się z kumplem, w którym kochałam się strasznie mając 18 lat (ale wtedy to nie miało dla mnie znaczenia). Spotkanie było dla mnie o tyle ważne i otwierające mi oczy, że zobaczyłam siebie samą - osobę, która nie jest kochana. Gdy wróciłam - zbuntowałam się, rozmawiałam, prosiłam o zmiany, a gdy się nie udało - zerwałam - rzuciłam - byłam wredna. Spakowałam się i pojechałam. Myślałam, że nie przeżyję tego, bolało. Ale po jakimś czasie okazało się, że jestem wyzwolona i szczęśliwa, że ten "mój kumpel" to miłość mojego życia, że jestem teraz dla niego najważniejsza i on dla mnie też. Dzięki temu, że zmieniłam swoje życie, nie wiedząc czy robię dobrze, zmieniłam je na lepsze. I mimo tego, że jestem daleko, to czuję, że mam go przy sobie, że jest ze mną, że nie jest ważne, że przytulam go tylko w weekendy, ale najważniejsze jest to, że mimo odległości nie czuję się tak samotna, jak czułam się z osobą, którą miałam przy sobie każdej nocy... I teraz wiem, każdego dnia, w każdej chwili uświadamiam sobie, że jestem najszczęśliwszą sobą na ziemi, nie tylko kocham, ale jestem kochana i czuję to!

Nagle poczułam, że po policzku spływa mi łza i ocknęłam się, wciąż stałam na środku biura przed tymi pudłami od jego żony, a skaner zakończył swoją pracę.

Usiadłam przy biurku zaczęłam pisać i uświadomiłam sobie, że nie dokończyłam mu opowiadać - przerwały mi emocje i świadomość, że moja historia wzrusza mnie samą, a najbardziej wzrusza mnie to, że nigdy nie myślałam, że mogę być, aż tak bardzo szczęśliwa. A morał dla Włocha jest prosty: koniec, to zawsze początek czegoś nowego - i na ogół lepszego.

poniedziałek, 17 października 2011

Dumna!!!

Bardzo dawno nic nie napisałam, może po prostu nie było o czym, a może nie było kiedy, i to drugie niestety jest najbardziej prawdopodobne.
Wczoraj odbył się 12 poznański maraton 42 km - wow, wielkie coś. Mój osobisty stosunek do tego wydarzenia sportowego był dziwny i bardzo zmienny.

Na samym początku, powiedziałam sobie, że absolutnie nie chcę tam być i nie chcę, aby uczestniczył w nim M. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie to, że M jednak bardzo chciał biec. Stwierdziłam, a co mi tam, przecież nie będę mu zakazywać. To on będzie się męczył nie ja, jak chce to niech się męczy. Potem przyszedł czas najgorszy i płakać mi się chciało, ponieważ trzeba było jechać znowu do Poznania i wstać wcześnie w niedzielę. Jednak niedziela okazała się dla nas cudowna, słoneczna, jesienna, piękna.
Kilka kilometrów przeszłam spacerkiem, ale zrobiłam to z uśmiechem na ustach i radością, obawiałam się jednak trochę kondycji M, ale M dał sobie świetnie radę, kibicowałam mu z całego serca i gdy tylko zobaczyłam go na linii mety z rękami w górze - jak zwycięzca, byłam dumna, szczęśliwa i widziałam, że mimo tylu kilometrów ma jeszcze dużo siły.
A kiedy tylko dziś rano w pracy ktoś mnie zapytał jak poszło M na maratonie moja duma była jeszcze większa, zastanawiałam się tylko jakich słów użyć, aby przedstawić M jako najszybszego biegacza, ukochanego mężczyznę i wspaniałego człowieka....
Chyba mi się udało:)
i nie jest ważne, że musiałam wstać o 3 rano by wrócić do Świnoujścia, najważniejsze było to, że mogłam noc spędzić wtulona w ramiona tego, najważniejszego....